Translate

środa, 3 lipca 2019

Anonimowy węgierski poeta


Eger
Pokaźną część ostatniego dnia naszego wyjazdu poświęciliśmy kolejnej miejscowości. Eger zasłynął z bohaterskiej obrony swej węgierskiej niezależności przed Turkami w roku 1552. Ponoć dziesięciokrotna przewaga liczebna wystarcza, by złamać opór nawet najgroźniejszego przeciwnika, żołnierzom Sulejmana Wspaniałego (albo Prawodawcy, jak zwą go nad Bosforem) nie wystarczyła jednak pięćdziesięciokrotna, by poradzić sobie z obrońcami! Eger wpadł w ręce osmańskie dopiero podczas wyprawy Mehmeda III w roku 1596 i znajdował się w ich rękach przez blisko stulecie. Wspominam o tym, bo ślady rządów muzułmańskich wciąż rzutują na obraz miasta. Znajduje się w nim na przykład wysoki minaret, z którego można obejrzeć panoramę Egeru.



Spacer po mieście rozpoczęliśmy od odwiedzenia monumentalnej bazyliki - otoczonej pięknymi terenami zielonymi i oświetlonej imponująco gorącym słońcem. Potężna budowla zdaje się być zdumiewająco lekka. Wnętrze zaś - ciemne i chłodne, dostojne i pełne spokoju, doskonale korespondowało z opowieściami naszego wspaniałego przewodnika o ludziach, którzy stworzyli tu wielokulturowy, godny najbardziej zacnych i tolerancyjnych władców ośrodek. 


Napis na budowli głosi: kłaniamy się adorując Boga. 


Następnie udaliśmy się w kierunku Schodów Przyjaźni Polsko-Węgierskiej - pod tą szumną nazwą kryje się dość niepozorna konstrukcja, w której wyryto w dwóch językach napis-przesłanie pochodzące jeszcze z szesnastego wieku, dobrze znane w naszym kraju - Polak, Węgier - dwa bratanki - i do szabli, i do szklanki! Oba zuchy, oba żwawi, niech im Pan Bóg błogosławi!" 


Wyprawa dotarła na plac, na którym stoi najwyższy ślad panowania tureckiego minaret, na szczyt którego prowadzą dziewięćdziesięciosiedmiostopniowe schody, a muezzin nadal wzywa z niego wszystkich pobożnych muzułmanów na modlitwę. 



Na rynku rozdzieliliśmy się na mniejsze grupy. Kto chciał, udał się na mszę świętą do kościoła minorytów, w którym znajdują się wielkie i wspaniałe, namalowane na ścianach ołtarze (aż trudno uwierzyć, że nie są prawdziwe!), a potem udał się na zwiedzanie. Inni pominęli po prostu punkt pierwszy. Opowiem teraz o swoich i swoich bliskich przygodach. 

Spacer po Egerze
Po krótkim spacerze po centrum weszliśmy na ścieżkę prowadzącą do zamku. Samej jednak budowli nie zwiedzałem (ci, którzy byli, opowiadali, że znajduje się tam muzeum pełne zabytków ceramicznych i ozdób z czasów rzymskich oraz plac budowy). Obejrzałem tylko widoki ze wzgórza (szczególnie rzucały się w oczy kościoły, i piękne, kryte czerwoną dachówką dachy, a także górujący nad miastem minaret lokalnego meczetu - piękne świadectwo lokalnego uszanowania dla odmiennych tradycji. Gdzieś w oddali, pomiędzy cudnej urody domkami i świątyniami, można było ujrzeć surowe bloki - żywe wspomnienie niedawno minionej epoki.




Obeszliśmy jeszcze miasto, fotografując przy tym co tylko się dało (piękna rzeka o nazwie miasta przepływająca przez centrum), wstąpiliśmy też do znakomitej - przez niektórych zachwalanej jako najlepsza na Węgrzech! - cukierni. Poniżej serwowane tam specjały:


Zajrzeliśmy też po raz drugi do zamku, tam zaś naszym oczom ukazał się niecodzienny znak drogowy:

W centrum miasta wystawiono pomnik dowódcy wspomnianej już dzielnej załogi, Istvanowi (Stefanowi) Dobo. Wyróżnia się on swoją majestatyczną czernią i stanowczą posturą na kolorowym rynku. Przyjął pozę jak gdyby chciał powiedzieć: wejdziecie tu po moim trupie! I rzeczywiście, weszli - ponad czterdzieści lat po słynnym, zakończonym katastrofą atakujących, oblężeniu. Kiedy grupa spotkała się ponownie w komplecie, słońce paliło już niemiłosiernie, a my musieliśmy jeszcze przedostać się pod jeden z przystanków w mieście i tam zaczekać na naszego kierowcę. 
Wreszcie nadszedł czas odjazdu i pożegnania ze słonecznymi Węgrami. Dźwięcząc od rytmów żywiołowego południa pojazd ruszył w trasę. Część z nas mocno już przysypiała, gdyż upał dawał się we znaki, a wspomnienia znalazły swe miejsce także i w nogach. Później jeszcze przyszła chwila dla telewizora i Zakochanych w Rzymie, najlepsze jednak zostawiliśmy niemal na sam koniec. 

Anonimowy węgierski poeta
Po drodze zatrzymaliśmy się - żeby żyć w zgodzie z przepisami - na stacji benzynowej. Gdy ruszaliśmy ponownie, nastąpił długo wyczekiwany moment. Moment na podziękowanie organizatorom za te cztery niezapomniane długo dni. Do dzieła przystąpiła pani dyrektor muzeum, demonstrując wyżej wspomniany utwór w dwóch językach. Wytłumaczyła, że tekst jest dziełem anonimowego węgierskiego poety [sic!], a zadaniem naszego przewodnika będzie odgadnięcie, kto to napisał i o czym traktuje... A potem... potem zaprezentowała wersję polską. Pan Jacek patrzył zdumiony i długo nie mógł odzyskać głosu. Później zresztą, ale to już na marginesie tej opowieści, słuchaliśmy jego audycji w Radiu M (była niedziela, godzina 21) z odtworzenia (to znaczy - audycja była wcześniej nagrana, radio grało stały program). Poniżej zamieszczam zdjęcie oryginalnego zapisu utworu razem ze wszystkimi skreśleniami i poprawkami oraz cały tekst. To jest jeden z tych cudów, który tworzą przyjemny, ciepły wieczór, dużo wolnego czasu i odrobina wyobraźni - zawsze potrzebnej w sztuce wszelakiej.
Swoją drogą, to, co działo się na tyłach autokaru po przedstawieniu, długo nie zostanie zapomniane, ale nie mogę o tym opowiedzieć. Ci, którzy tam siedzieli, wiedzą, o co chodzi. A kto nie widział, niech żałuje, bo taka scena może się długo nie powtórzyć.

Głos pod znakiem brzoskwini
I jeszcze jedna anegdota. W dniu 26 maja odbywały się wybory do Parlamentu Europejskiego, co oznaczało, że aby zagłosować, trzeba zabrać ze sobą stosowne zaświadczenie, bo nie zdążymy dotrzeć do GOP-u przed zamknięciem lokali wyborczych. Około 19:40 dojechaliśmy do Cieszyna. Ludzie w Urzędzie Miejskim, gdzie mieściła się jedna z komisji obwodowych, byli skonsternowani na widok trzydziestoosobowej bandy, która wpadła do budynku oddać głos.
Doszło przy tym do kolejnego absurdu, a byłem jego głównym bohaterem. Schowałem bowiem zaświadczenie do kieszeni, gdzie wcześniej wrzuciłem owoc brzoskwini z uszkodzoną skórką. Efekt: papier się zamoczył i zmienił barwę. Zgroza! Obecni głośno śmiali się ze mnie, a przewodnicząca komisji stwierdziła tylko: wszystko tu widać, jest jak trzeba, może pan głosować. Napięcie opadło.
Odbyło się jeszcze losowanie płyt ze zbioru przygotowanego przez pana Kurka, a dalej podróż potoczyła się bardzo szybko. Dojechaliśmy do Tarnowskich Gór jeszcze przed 22, co stanowiło piękny wynik. Nastąpiły czułe pożegnania, ostatnie podziękowania i nadszedł czas powrotu do domu. 
Wspaniała była to podróż, z masą atrakcji, zgraną grupą i wielością przygód. I piękną pogodą, która nas opuściła wkrótce po powrocie i wróciła w kolejny weekend, drocząc się z nami niczym dwie sroki. A teraz? Teraz przyszedł czas na refleksje powyjazdowe - mama już pożyczyła książki, które pan Jacek polecał - i taką nieśmiałą myśl: dokąd - razem czy indywidualnie - pojedziemy następnym razem? Bóg to jeden wie, ja zaś sądzę, że wspaniale jest co jakiś czas wznieść się ponad siebie i chłonąć całym umysłem miejsca tak piękne, tak inne i tak wspaniałe - kto wie, jaką myśl z nich zaczerpniętą wbudujemy we własną tkankę?

Zdjęcia: 
1. najważniejsza ze świątyń Egeru
2. Schody Przyjaźni Polsko-Węgierskiej
3. chwalimy Pana!
4. minaret w Egerze
5. bloki socjalistyczne wśród starej zabudowy
6. centrum Egeru
7. torty u Marjana
8. uwaga, strzelają! (znak na zamku w Egerze)
9. pomnik Istvana Dobo
10. blok z wieżyczkami



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz