Translate

środa, 12 czerwca 2019

Gorąca noc w Budapeszcie

[uwaga techniczna: nie wiem dlaczego, ale nie mogę wpisać litery "ni" - dlatego jej w tym tekście nie ma]. Dziękuję za uwagę. 
[druga uwaga: już się udało!] - 21/06/19


Drugi dzień wyjazdu zaczął się od wczesnej pobudki i wyjrzenia za okno. Nic ciekawego. Potem było śniadanie i szybki wyjazd w stronę Góry Zamkowej - wspaniałego kompleksu świątyń, pałaców i terenów zielonych. Właśnie! Znaczna część miasta tonie w aksamitnej zieleni, która wycisza, uspokaja, a jednocześnie wyostrza wzrok na obiekty ukryte między drzewami (a są tam chociażby piękne, białe platany!) Widzicie zresztą, że jestem bardziej wyczulony na urodę natury, toteż o niej wiele piszę. To te drobiazgi czynią podróż tak udaną. 



Tymczasem... Na pierwszym obrazku przykład nieprzemyślanego do końca remontu, po którym piękny budynek siedziby prezydenckiej na Wzgórzu Zamkowym został trwale oszpecony - przyjrzyjcie się tym współczesnym, ohydnym oknom! Co prawda niesławna willa w Zakopanem wygląda gorzej, no, ale... 

Na drugim - to co najpiękniejsze, czyli zapadające w pamięć widoki. 
























Bardzo istotne miejsce na Górze zajmuje Kościół Macieja (nosi imię węgierskiego króla, żyjącego w piętnastym stuleciu Macieja Korwina) o pięknej, eleganckiej linii, wielki, ale nie przytłaczający, z pięknym, czerwono-zielonym dachem przywodzącym na myśl barwne dywany (a to dachówki!) Obok znajduje się Baszta Rybacka (nazwa od nazwy cechu) i szereg innych zabytkowych atrakcji. Dzień był duszny, gorący, jednakże świeże powietrze znad rzeki niosło tę potrzebną odrobinę wilgoci. 





Ze wzgórz zeszliśmy nad wielką rzekę, która znów pokazała nam swoje niezwykłe bogactwo.  Nad brzegami Dunaju można obejrzeć jedyne w swoim rodzaju muzeum - Muzeum Butów ofiar szalejącego w latach czterdziestych terroru niemieckiego. Eksponaty są replikami oryginalnego, używanego w tamtych czasach obuwia: 












A już w centrum miasta mamy do czynienia z podobnym muzeum walizek. 
Przed Parlamentem zjawisko z pewnością niecodzienne - wielotysięczna manifestacja młodzieży węgierskiej - kolorowa, głośna i pokojowo usposobiona. Można sądzić, że radosna, skoro dzień spędzano poza szkołą, niewątpliwie też to ów wielki plac położony niemalże nad samym Dunajem stanowił miejsce, do którego zmierzała. Tymczasem Polacy obserwowali ich uważnie, posilali się, produkowali masy kolejnych zdjęć i nabierali sił przed przejściem pod główny kościół miasta - katedrę świętego Stefana. 






Zabytek noszący imię słynnego króla-chrystianizatora Węgier (oj, jak źle to brzmi, prawda? Od razu widzimy miecz w ręce.) położony jest w samym centrum stolicy i imponuje tak swoim ogromem, jak i wnętrzem. W środku było dużo chłodniej niż na zewnątrz, co pozwalało bez przeszkód cieszyć się pięknymi ołtarzami, witrażami (te - jak zwykle- na zdjęciach wyszły całkowicie prześwietlone) i zdobionymi plafonami. 


Po wyjściu z katedry rozdzieliliśmy się na grupki i udali w różnych kierunkach. Niektórzy na przykład kosztowali miejscowych tortów o różnych smakach: od cukrowych, kojarzących się raczej z Turcją, przez czekoladowe po kremowe. Widziałem też grupę ludzi przebranych za Smerfy, remont w stylu krakowskim (czyli: wszystkie ulice rozkopane naraz) i... odrobinę deszczowych chmur na niebie. Cóż, spadło kilka kropel, ale chmury zbierały się nad nami. 














Kiedy grupa zebrała się z powrotem, skierowaliśmy się ku budapesztańskim halom targowym. Miejscowi raczej z nich nie korzystają, co innego turyści. Za cel obraliśmy sobie głównie: słynną węgierską ostrą paprykę (piekło w gębie, najlepiej leczyć lodami), miody, alkohole (jak zawsze) i różne urokliwe drobiazgi, jak na przykład magnesiki. 

A potem? Potem był Dunaj. Największa rzeka Węgier i w ogóle środkowej Europy, po której licznie pływają promy. Rejs nie był co prawda tani, ale ogrom wrażeń sprawił, że nie miało to większego znaczenia. W końcu one zostają na zawsze i ubogacają człowieka, a pieniądz jest (powinien być?) środkiem do ich spełniania. Płynęliśmy środkiem rzeki, mijając liczne statki, boje, słynne i mniej słynne budowle, a towarzyszyło nam z jednej strony pełne wdzięku słońce, a z drugiej - głęboki cień, z którego wychynęły ciemne chmury i zaczął padać deszcz. Jak nigdy nie lubiłem mojej przeciwdeszczowej czerwonej kurtki, tak muszę przyznać, że lepszej po prostu nie ma(od kilkunastu lat)! Nie było zresztą groźnie, a w pewnym momencie na spotkanie z nami wypłynęła wspaniała tęcza - ten znak radości i łączenia dwóch sił, dwóch światów. Następnie widoki się zmieniły, bo zamieniły się brzegi - teraz po prawej burcie było słońce. Szkoda zresztą o tym pisać, kiedy mogą przemówić obrazy: rzeki, mostów, parlamentu, brzegów...




Czymś zupełnie niesamowitym, wspaniałym, są mosty na Dunaju: dla naszej bandy najważniejsze były trzy: nietypowy most łańcuchowy z XIX wieku, Most Wolności, może nieco na uboczu, oraz przecudny, biały Most Elżbiety, nazwany tak na cześć słynnej austriackiej cesarzowej, małżonki Franciszka Józefa. Przyjrzyjcie się jego zdjęciom u dołu tekstu, kiedy oświetlony stanowi centralny punkt  nocnego miasta. 




Dziwnym zbiegiem okoliczności w tydzień po powrocie z Budapesztu na Dunaju zdarzył się koszmarny wypadek, w którym w zderzeniu statków zginęło wielu ludzi. Dobrze, że po, a nie przed, bo to mogłoby zmącić nam radość. I dobrze, że człowiek nie wie, co go czeka, jak śpiewał Jaromir Nohavica. 



Termy
Popołudnie miało bardzo intensywny przebieg: prosto z przystani udaliśmy się do hotelu na obiadokolację, a po króciutkiej (trwającej ledwie parę minut!) przerwie - znów ruszyliśmy w drogę, by dotrzeć do wspaniałych węgierskich gorących źródeł. Budapeszt obfituje w podobne atrakcje: jest ich kilkaset, a samych basenów - trzydzieści. W tym miejscu muszę podziękować Martynie za piękne zdjęcia oświetlonych wieczorem term (większość z nich, z oczywistych powodów, nie nadaje się do publikacji...) 
Budowla, przy której działa kąpielisko, przypomina z pozoru - zaraz po wejściu do środka - dziewiętnastowieczny dworzec kolejowy. Myśl tę nasuwają układ pomieszczeń - jakby poczekalnia dworcowa, liczne, wąskie korytarzyki, mnóstwo pokoików - oraz malowidła naścienne. Kiedy człowiek wchodzi, jego oczom najpierw ukazuje się utrzymana w dawnym stylu szatnia, potem - małe baseniki - niejako na rozgrzewkę, a na koniec - wspaniały widok w stylu dawnego Rzymu: 

Woda ma wysoką temperaturę, wszystko jest cudownie oświetlone, nic, tylko zażywać wypoczynku. Ciału też się coś należy. Było nas tam koło dwudziestu osób, w różnym wieku i o różnych możliwościach, ale wszyscy bawili się wspaniale tej gorącej nocy w Budapeszcie
Kto nie udał się do term, ten odbywał nocny spacer po mieście lub pozostał w hotelu, by zażywać wypoczynku po długim i intensywnym dniu. Opuściliśmy kąpielisko w błogim nastroju, z odprężonymi i rozluźnionymi mięśniami.



Góra Gellerta we dnie i w nocy


To jednak nie był koniec atrakcji na piątek, ponieważ autokar zabrał nas na nocną przejażdżkę po Budapeszcie zwieńczoną wjazdem na górę Gellerta (nazwa od imienia zabitego tutaj biskupa), skąd mogliśmy podziwiać widok miasta i Dunaju podczas gwiaździstej nocy. Coś niesamowitego, zupełnie nieporównywalnego z panoramą dzienną, przecież zachwycającą! Największe wrażenie robił doskonale oświetlony most Elżbiety oraz budynki parlamentu, zresztą prawobrzeżna część stolicy była znacznie lepiej usytuowana z punktu widzenia tego obserwatorium. Na samym wzniesieniu, gdzie w XIX w. Austriacy, by trzymać Węgrów w szachu, postawili potężną, ponurą cytadelę, umieszczono - wykonany na wzór rzymski! - pomnik Wolności trzymającej palmę - i on swoją energię roztaczał nad otoczeniem. Na akcję odpowiedziano najlepszą z możliwych reakcją.


Kiedy następnego ranka wjechaliśmy znowu na górę i wspinaliśmy się mozolnie pomiędzy sklepikami z pamiątkami, naszła mnie taka myśl. W pierwszej chwili mury cytadeli wydały mi się czymś niesamowicie szpetnym, wręcz odrażającym brzydotą. Kiedy zobaczyłem je w świetle dnia, pomyślałem: rany boskie, to jest jeszcze paskudniejsze, niż mi się wczoraj zdawało. A potem mnie olśniło: twierdza wygląda dokładnie tak, jak powinien wyglądać symbol okupacji, który straszy samym swoim istnieniem. Wybudowana po węgierskiej Wiośnie Ludów, miała stanowić widoczną groźbę dla buntowniczych poddanych cesarza, po powstaniu jednak monarchii dualistycznej Austro-Węgier (lata 1866-67) straciła na znaczeniu. Surowość kamienia, z którego ją zbudowano, sprawia, że przypomina nieco górską skałę o groźnych rysach. Dobrze, że zostawiono to tak, jak jest, a jedynie symbolicznie odczarowano ociężały obiekt. Żałuję tylko, że nie mogę pokazać, jak niektórzy z nas postanowili zapozować do zdjęcia niby żywe pomniki, w pełnym, majowym słońcu. Stanowiło to bowiem znakomity kontrast: ludzie w, jak to ujął pan Kurek, "dni swoich rozkwicie", i należące już do przeszłości, ale wciąż imponujące, monumenty na wzgórzu.

most Elżbiety w dzień
Autokar przejechał przez miasto obok głównej synagogi w mieście, dworców kolejowych oraz Muzeum Terroru upamiętniającym ofiary z okresu dominacji komunizmu w Europie Środkowej.

Zatrzymaliśmy się jeszcze na chwilę na dunajskiej Wyspie Małgorzaty, będącej dla mieszkańców miasta azylem przed hałasem ulic i trudem zwykłego dnia. Wyspa, porośnięta zielenią, stwarzająca duże możliwości dla miejscowych sportowców, to rzeczywiście niezwykłe miejsce. Jej kojący nastrój znakomicie nastroił wycieczkę przed długą jazdą do położonego około Egeru.


Zdjęcia: 


1. widok z Góry Zamkowej na miasto
2. most łańcuchowy na Dunaju
3. Kościół Macieja
4. Muzeum Butów nad rzeką
5. manifestacja młodzieży węgierskiej przed parlamentem
6. organy w katedrze św. Stefana
7. torty
8. wielkie hale targowe
9. most łańcuchowy z perspektywy statku
10. widok na Górę Gellerta z pokładu promu
11. tęcza nad miastem
12. budynek Parlamentu
13. termy w Budapeszcie
14. widok z Góry Gellerta na oświetlony nocą most Elżbiety
15. widok z Góry Gellerta za dnia
16. most Elżbiety w dzień


A w kolejnej części wybierzemy się na Wyspę Małgorzaty, a potem - wyjedziemy z Budapesztu...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz