Wiele się dzieje ostatnio w przestrzeni publicznej i wszystko wskazuje na to, że duże przemiany społeczno-obyczajowe przebiły się do świadomości przeciętnego mieszkańca Polski. Ja w tym miejscu nie chciałbym przedstawiać własnych opinii w tym temacie ani - tym bardziej - prowadzić jakiejś agitacji politycznej. Chciałbym natomiast zwrócić Waszą uwagę na jedną z najbardziej fascynujących mnie powieści obracających się w tematyce ludzi w czasach przełomu, granicy epok. Mówię tutaj o dziele włoskiego pisarza Giuseppe di Lampedusy zatytułowanym Il gattopardo, co tłumaczy się na polski jako Gepard, choć tytuł starszego - i popularniejszego - wydania, a także nakręconego na podstawie utworu filmu Lucchino Viscontiego (1963) przełożono jako Lampart. Zapraszam!
Akcja powieści dzieje się na przestrzeni lat 1860 - 1862, czyli w okresie jednoczenia się nowoczesnych Włoch, na obszarze Sycylii. Dzieło opowiada przede wszystkim właśnie o największej wyspie Morza Śródziemnego, zamieszkujących ją ludziach. Głównym bohaterem utworu jest sycylijski arystokrata Fabrizio Corbera, książę Salina i to z jego perspektywy poznajemy opowiadaną w nim historię. Choć jest to raczej zbiór scen - niemalże jak z dramatu - pokazujących kolejne etapy łączenia się Sycylii z resztą Włoch i przy tym - kolejne etapy rewolucji: począwszy od niepokoju ("co to będzie, jak oni przyjdą!?"), przez opowieści z linii frontu (przybycie Tankreda do pałacu wuja), aż po rozczarowanie (manipulacjami wyborczymi; "oszukali nas; mogło być inaczej, a będzie jak zwykle").
Historia wielka, państwowa, przeplata się tutaj z dziejami starego, chylącego się ku upadkowi rodu: przez całą powieść przewija się motyw przemijania, tęsknoty za minionym, ale i trzeźwego oglądu spraw (autor pisał książkę w latach 50. XX wieku, dawno po przedstawionych wydarzeniach). Książę, widząc, że jego siostrzeniec, Tancredi, zaleca się do córki miejscowego notabla, burmistrza, don Sedary, Angeliki, próbuje na tym ubić własny interes, sankcjonując niejako w ten sposób przejęcie znaczenia dawnej arystokracji przez nową elitę. Ów młody krewniak bardzo dobrze wie, jak ustawić się w życiu. Ludzie, którzy przekraczają granicę. I nie ma już powrotu do przeszłości. Ostatecznie, i tu najbardziej znany cytat z powieści, wiele musi się zmienić, żeby wszystko pozostało takie samo. Dlaczego? Bo ludzie, jako ogół, też zawsze są tacy sami.
Lampart to także, a może przede wszystkim, opowieść o człowieku - tytułowym lamparcie/gepardzie, księciu Fabriziu - jego przemyśleniach, przeżyciach, refleksjach*, monologach wewnętrznych, które - co może być ciekawe - wysuwają się zdecydowanie przed fabułę i perypetie postaci. Postać to niezwykle barwna, charyzmatyczna, godząca się z przemijaniem jego świata, jego wartości, próbująca znaleźć sobie miejsce w nowej rzeczywistości. Ma poważne wątpliwości zarówno co do działań rewolucjonistów (ludzi o gębach nieuleczalnych zaślepieńców, pozbawionych poczucia rzeczywistości, w której przychodzi im żyć z osobami o odmiennych poglądach) [s. 303], intencji zachłannych, cynicznych nuworyszy jak i przedstawicieli własnej, upadającej klasy i jest raczej pozbawiony złudzeń co do przyszłości (wspaniała scena, w której książę rozmawia z wysłannikiem króla Piemontu i Sardynii). Jest ostatnim wielkim z rodu. To, co przyjdzie potem, nie ma żadnego znaczenia, przyszłość bowiem nie należy już do Salinów, ale do ludzi, którzy będą umieli się ustawić w nowej rzeczywistości.
Na dalszym planie widzimy zakonnika, ojca Pirrone, zakochaną w Tankredzie córkę księcia, Concettę, oraz inne postacie, głównie członków rodziny don Fabrizia. Ale wszystkie one stanowią właśnie tło dla głównego bohatera. Nie miejsce tu na przytaczanie wszystkich przepysznych myśli, wypowiedzi ani na opis każdej sceny (a dzieło zostało znakomicie przemyślane), powiem tylko: czyta się wspaniale, a powieść pochłania czytelnika zupełnie. I skłania do powrotów, pobudzając tak intelekt, jak i uczucia.
I tutaj dygresja: nawiązując znowu do tematu, który poruszyłem na początku, również z powodów osobistych, chciałbym przytoczyć słowa Lampedusy wypowiedziane przez księcia o tym, co ów potężny mężczyzna czuł patrząc na innych arystokratów, bo można je odnieść do naszego świata, który postrzegamy przez pryzmat ludzi podobnych do siebie:
a poza tym ten tłum wypełniający salony, wszystkie te brzydkie kobiety, ci głupi mężczyźni, i jedni, i drudzy nadęci pychą, byli przecież krwią jego krwi, byli nim samym, ich tylko rozumiał, z nimi tylko czuł się dobrze. "Jestem może inteligentniejszy, na pewno bardziej wykształcony od nich, jestem jednak ulepiony z tej samej gliny i z nimi muszę się solidaryzować". [s. 293]
Właśnie tak! Stąd, nawet jeśli widzę, że świat się zmienia, że pewne dawne idee, sposoby bycia (chociażby te z pokolenia dziadków) przemijają, a o wartościach to możemy sobie pomówić, bo już na kulturę życia publicznego szkoda słów, to jednak muszę pamiętać o tych sobie podobnych. Czuję się człowiekiem umiarkowanym, konserwatywnym, bez względu na to, jaką ideologię próbuje narzucić nurt "progresywny" (nie cierpię tego słowa). Chociaż mam korzenie wiejskie, nigdy nie mieszkałem na wsi. Nigdy też jednak do końca nie czułem przynależności do świata wielkomiejskiego, od dawna przeszkadza mi wszechobecna pogarda dla prowincji. Czy mógłbym się tam przenieść? Radykalne ruchy - to nie dla mnie (odpowiednią anegdotę przytoczę innym razem).
Myślę, że dobrze się tym kwestiom przyjrzeć: w którym miejscu wielkiego puzzla leży nasz element. Nie można sprowadzać możliwych postaw do dwóch skrajności: czarnej i białej. Niektórzy powiedzą, że są jeszcze odcienie szarości. Czy nie dałoby się jednak dostrzec innych barw: czerwonej, zielonej, generalnie tych mniej ponurych? Ale wróćmy na Sycylię, podelektujmy się jeszcze cudnymi opisami.
Warto jeszcze wspomnieć o filmie nakręconym na podstawie powieści przez Lucchino Viscontiego, w którym główne role odegrali Burt Lancaster (książę), Claudia Cardinale (Angelica) oraz Alain Delon (Tancredi). Intensywne barwy, malownicze pejzaże i wspaniałe, bogato zdobione wnętrza niezmiennie budzą tęsknotę za dawnym, przemijającym światem, który zawierał w sobie elementy niemalże baśniowe (oczywiście, w sferze uczuciowej; w rzeczywistości aż tak pięknie nie było).
Tu muszę przyznać, że nie rozumiem dzisiejszej potrzeby przedstawiania otoczenia w sposób tak przyziemny, że aż gorzki i cyniczny, niepozostawiający wiele miejsca na samodzielną interpretację, odwrotu od wyobraźni, która przecież kształtuje, rozwija naszą wizję świata, pozwala wierzyć w nasze siły. Możemy sobie przecież zapragnąć czegoś lepszego niż mamy, a potem spróbować to osiągnąć. Do tego jednak trzeba optymizmu, bo to optymiści wierzą, że ich działania przyniosą efekt i... potem rzeczywiście przynoszą. Nawet jeśli na co dzień przydaje się wiele ostrożności.
Myślę, że będę jeszcze do Lamparta wracał na łamach (stronach?) tego bloga, a na koniec zachęcam do zapoznania się z twórczością znakomitego włoskiego artysty Pina de Vittoria (w mianowniku: Pino de Vittorio; przypominam, że w języku polskim odmieniamy nazwiska! o czym niektóre instytucje chyba nie są poinformowane), o tu. Byłem kiedyś na jego koncercie: gdy zamknąłem oczy, wyobrażałem sobie, że słucham dostojnych, acz przejmujących bezlitosnym upływem czasu modlitw, które swą aurą przywołują na myśl palące słońce południowej Europy. Muzyka niesamowicie ciemna jak wnętrze kościoła w środku słonecznego lata, uduchowiona, przypomnijcie sobie przygody ojca Pirrone. Coś kapitalnego! Rzecz wdzięczna, melodyjna, posępna i urzekająca, jak język Il gattopardo. Polecam każdemu.
Korzystałem z wydania z roku 1988 (wydawnictwo Książka i Wiedza), w tłumaczeniu Zofii Ernstowej.
*może jeszcze trzeba będzie do nich wrócić - piszcie, jeśli jesteście zainteresowani!
Myślę, że z tą ,,wszechobecną pogardą dla prowincji,, przesadziłeś. Wielu młodych ludzi zaczyna doceniać uroki prostego wiejskiego życia. Porzucają korporacje, wielkomiejski zaduch i odżywają na sielskim łonie.
OdpowiedzUsuńO! Jest człowiek! Co więcej, nie podpisał się, więc może trafił tu ktoś spoza stałych bywalców...
OdpowiedzUsuńNa myśli mam to, co dzieje się w medialnej przestrzeni publicznej, w której nie ma miejsca dla mniejszych miejscowości ani dla żyjących tam ludzi, w której pełno pogardy dla mniejszych ośrodków.
Nie wiem, skąd jesteś, ja pochodzę ciałem z dużego miasta, ale duchem właśnie z małych miejscowości, i tę "wielkomiejskość" czuć na niemal każdym kroku (przynajmniej w sferze oficjalnej, bo jak się rozmawia z takimi zwykłymi ludźmi, to, oczywiście, jest inaczej).