Translate

wtorek, 9 lutego 2021

Reset

Ostatnie tygodnie były dla mnie dość intensywne pod różnymi względami. Zabrałem się za rzeczy, które - mam nadzieję - przyniosą efekty w przyszłości. Kiedy człowiek zbyt wiele uwagi poświęca różnym formom aktywności, to w którymś momencie występuje zmęczenie materiału - mózg przestaje chłonąć nową wiedzę. Stąd w tytule notki pojawił się reset - coś, co raz na jakiś czas na pewno się przydaje i nie zaszkodzi spróbować odciąć się od nadmiaru bodźców. Jednej z największych zmór współczesnego świata. Zapraszam na krótki odcinek o tym, co działa uspokajająco na mózg, a co na dłuższą metę szkodzi. Głównie jednak o tym drugim. 
Są takie utwory - muzyczne, filmowe - przy których odnoszę wrażenie, że niektóre partie mózgu się wyłączają. Nagle przestaję się zastanawiać nad tym, co mnie czeka następnego dnia, nie myślę o innych ludziach tylko patrzę, słucham/oglądam i w jakiś sposób regeneruję siły. Dziś napiszę kilka refleksji o takich "resetujących" dziełach. 
Od dłuższego czasu zauważam, że lubię muzykę, która nie tyle angażuje, ile płynie spokojnie w tle i ułatwia skupienie się na wykonywanym zajęciu. Najlepiej, żeby to była twórczość elektroniczna i niewymagająca od słuchacza pełnej uwagi (co zresztą jest utopią). Pamiętam, jak byłem na trzecim semestrze studiów i uczyłem się do egzaminów. Słuchałem przy tym godzinami płyt amerykańskiego zespołu Ozric Tentacles (np. tego). Wszystkie są na swój sposób podobne do siebie, ta specyficzna mieszanka muzyki rockowej, klubowej, pełna wplecionych w nią sampli (śpiew ptaków, szum płynącej wody itd.) pozwala w pełni skupić się na wykonywanej pracy (czy też nauce), a z uwagi na dużą różnorodność, zmienność, żywość i barwność (tak jak żywy i barwny jest dereń na zdjęciu poniżej) nie nudzi. To tylko jeden przykład. 
Z drugiej strony są filmy. I tu chciałbym zwrócić uwagę na taką kategorię filmów, które w jakiś sposób działają odstresowująco, ale też po prostu ogłupiają. To mniej więcej tak, jak muzyka, którą się nagrywa wyłącznie po to, żeby się powygłupiać, i trudno mówić o jakichkolwiek innych zaletach (nie mam nic przeciwko czystej rozrywce, ale jakieś granice przyzwoitości jednak być powinny). Produkcje te koncentrują się głównie na próbie wzbudzenia złych emocji, przedstawieniu świata w sposób koniecznie nieprzystający do tego, z jakim spotykamy się na co dzień. Oddziałują na najniższe instynkty, ich żenujący poziom emocjonalny sprawia, że większość ludzi w ogóle nie jest zainteresowana sztucznym problemem, jaki stworzył autor dzieła (bo nie sposób odnieść tego do rzeczywistości, trudno się również przy tym bawić, zwłaszcza, kiedy widziało się już podobne filmy i wie się, że nagromadzenie okropieństw przekracza w nich granice dobrego smaku, a przy tym sięga wyżyn absurdu). I jeszcze jedno: przesyt powoduje znużenie, w którymś momencie trudno po prostu wymyśleć coś jeszcze gorszego, jeszcze mniej przystępnego, jeszcze bardziej odrażającego (a za tym gonią niektóre prądy współczesnej kultury). 
Jakie dzieła mam na myśli? Przede wszystkim horrory niskich lotów typu osławiony Rzeźnik na obozie (przypomnijmy sobie słynny komentarz do filmu - ocena jest adekwatna do poziomu scenariusza, gry aktorskiej, ścieżki dźwiękowej, efektów itd.) Po drugie: kuriozalne produkcje w rodzaju Szamanki Andrzeja Żuławskiego (brak sensownego scenariusza, odrażająca główna rola żeńska - czy naprawdę postęp ma polegać na zarzuceniu wszelkich osiągnięć ludzkiej kultury, zwłaszcza w kwestii zachowań społecznych!!??), budzące wstręt sceny bardziej pornograficzne, jak zresztą we wszystkich tej klasy utworach, gdzie twórca w ogóle nie był zainteresowany poziomem emocjonalnym dzieła, niż erotyczne. Tak w ogóle zastanawia mnie jeszcze jedno: o aktorze, który zagrał główną rolę w filmie, pisano coś w rodzaju: szkoda, że reszta produkcji nie dorównuje jemu. A może jest inaczej: dlaczego ktoś, kogo uważa się za mistrza w swojej dziedzinie, występuje w dziele, które już na pierwszy rzut oka jest pozbawione dobrego smaku, a poza tandetnymi, szokującymi scenami nie przedstawia niczego innego? W przypadku filmów określanych mianem klasy Z (jak zły, tak zły, że trudno o gorszy) dobrze zachować jest trzeźwe spojrzenie, jak zwykle zresztą. 
I jeszcze jedno: bardzo nie lubię pojawiającego się tam i ówdzie określenia guilty pleasure (z angielskiego: grzeszna przyjemność, tfu! co za paskudne określenie!), które oznacza, że powinniśmy się wstydzić tego, że obcowanie z danym dziełem (najczęściej typu: kino familijne, popularne piosenki, proste, popularne zabawy) sprawia nam radość, cieszy nas. Nie rozumiem tego. Nie wiem, dlaczego zabawa jest tak źle postrzegana w pewnych kręgach, trąci to zwykłym snobizmem i próbą wywyższenia się. Uważam, że procesje, pochody, tańce, śpiewy, wspólne oglądanie filmów i przedstawień, koncerty itd. są potrzebne (nawet, jeśli sam nie we wszystkich biorę udział; w ogóle uważam, że miarą ucywilizowania człowieka jest w którymś momencie umiejętność uszanowania wyborów innych, z którymi nie mamy za wiele wspólnego). Zresztą, prześledźmy sobie historię kultury: ludzie lubili się bawić, lubią się bawić i będą to robić dalej. Po co zawracać Wisłę kijem? 
Przy okazji: dobrze się stało, że zamieściłem już tekst o zimowej przyrodzie, ponieważ na następny dzień po publikacji spadł deszcz i zmył cały śnieg. To jest prosty przykład tego, że należy wykorzystywać okazje, kiedy się nadarzają, bo potem one przemijają, a my zostajemy w punkcie wyjścia. Ale naprawdę mroźnie to dopiero teraz się zrobiło. I znów leży śnieg. I koło się zamyka. Do poczytania! 


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz