Miałem w swoim życiu kilka rowerów i większość z nich pamiętam dosyć mgliście, po prostu sobie były i od czasu do czasu - w ramach spędzania wolnych chwil - na nich jeździłem. Czasami udawałem się w dłuższą trasę i w ten sposób odwiedziłem np. po raz pierwszy Żernicę. Wszystkie te pojazdy miały charakter miejski i nie nadawały się do jazdy w trudniejszym terenie. W okresie szkolnym - musiało to być za czasów gimnazjum - zupełnie zaniechałem na jakiś czas rowerowych wypraw. Sytuacja zaczęła się zmieniać, kiedy regularnie odwiedzałem gliwickie Szobiszowice (co miało początek w liceum).
Pożyczyłem wtedy od taty jego Authora Prime, bicykl o dużych, wąskich kołach, solidnej ramie i generalnie sporej wytrzymałości różnych elementów, który spędził dłuższy czas w pomieszczeniu i mniej więcej co tydzień odbywałem przynajmniej jedną, trwającą zwykle dwa razy po pół godziny (bo tam i z powrotem) wyprawę (a czasem i więcej) wzdłuż lokalnej ścieżki rowerowej. Przyczyna wykorzystania jednośladu była prosta: chciałem wydatnie skrócić czas potrzebny mi na pokonanie sporej odległości przez niezbyt przyjazną okolicę. Tak naprawdę nie chodziło więc ani o zamiłowanie do sportu, ani o kondycję, nic z tych rzeczy, tylko o środek transportu. Jak już zacząłem, to w zasadzie nie przestawałem przez kilka następnych lat, a pojazd przeżywał lepsze i gorsze momenty. Do tych drugich z pewnością należało popołudnie, w trakcie którego nie wyrobiłem się na zakręcie i zaliczyłem niegroźną kolizję. A do pierwszych - możliwość sprawdzania swoich i roweru możliwości np. podczas zjazdów w dół ulicy Jana Śliwki (długi zjazd o całkiem sporym spadku, należało tylko odpowiednio wcześnie zacząć hamować przed wiaduktem).
Potem sprawy potoczyły się tak, że z moimi znajomymi z tamtych okolic utraciłem kontakt (po prostu: dorośliśmy i rozeszliśmy się w swoje strony, to już były czasy studenckie, chyba licencjat wtedy kończyłem), a rower służył dalej głównie jako środek transportu (i po dziś dzień to robi). Wspomniałem już o marce pojazdu: Author Prime. Otóż przez dłuższy czas nie zwracałem zupełnie uwagi na nazwę, na kwestie prestiżowe (do tej pory nie wiem, czy w ogóle jakieś są i jakoś mnie to nie interesuje), ważne były dla mnie tylko problemy praktyczne.
Przez lata wymieniłem kilka części, w tym obydwa pokiereszowane koła (nieźle, jak na dwudziestoletni rower, nie?) i sądzę, że bicykl wytrzyma jeszcze sporo. Ale wróćmy do rowerowych przygód. W kolejnych sezonach dojeżdżałem do pracy, dwukołowiec nadal służył jako środek transportu, z rzadka tylko brał udział w jakichś dłuższych wyprawach (Kotlarnia, w której znajduje się kopalnia piasku, lasy na zachodzie, Rudy Raciborskie), z których zresztą wracał poobijany (podczas powrotu z Rud, o ile pamiętam, przebiłem dętkę na jakimś kamieniu polnym i musiałem moje dwa koła dociągnąć do domu).
Patrzę sobie teraz na mój granatowo-biało-czarny pojazd i myślę, że za chwilę znowu ruszę na nim w drogę. Jak zwykle posłuży mi jako środek znacznie przyspieszający lokomocję (i właśnie z powodu tego przyspieszenia powinienem ubrać się cieplej, wiatr daje się bowiem we znaki). Jeśli wrócę przed zmrokiem, to nie będę musiał włączać potężnej, przedniej lampy stroboskopowej (bardzo jasno świeci i bardzo się przydaje już od wielu lat). Ciekawe, jak długo będzie jeszcze służył. Mechanik mówił mi niedawno, że ta solidna konstrukcja może wytrzymać jeszcze wiele lat.
Na zdjęciu mojego autorstwa stoi bohater dzisiejszego wpisu, a w tle rosną irysy, które wkrótce rozbłysną pięknymi, fioletowo-niebiesko-białymi barwami.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz