Okres okołoświąteczny sprzyjał rozprężeniu i zajęciu się sprawami bardziej przyziemnymi niż zwykle. Zająłem się w tym czasie zacieśnianiem więzi rodzinnych przy obiedzie i przy grze w scrabble, podziwianiem pobliskich ogródków i rozmowami. Kiedy zaś tematy do dyskusji chwilowo zdały się wypalić, postanowiliśmy obejrzeć sobie nową ekranizację słynnej powieści kryminalnej Agathy Christie pt. Śmierć na Nilu. I o niej – i nie tylko – będzie dzisiejszy wpis. Zapraszam!Na wstępie zakreślę fabułę dzieła w ogólnym zarysie. W prologu oglądamy słynnego detektywa Herkulesa Poirot jako żołnierza w czasie I wojny światowej i… zakochanego i możemy przyjrzeć się ewolucji jego charakteru, wyglądu, sprawa od razu intryguje. A potem przechodzimy do części zasadniczej. Lata trzydzieste (zauważcie, że my już jesteśmy w latach dwudziestych!) Piękna i majętna Linnet Doyle (w tej roli Gal Gadot) odbija narzeczonego swojej przyjaciółce, Jacqueline, i udaje się w podróż poślubną z małżonkiem, Simonem (Armie Hammer) do Egiptu, gdzie uczestniczy – wraz z grupą bliżej czy dalej związanych z nią ludzi – w rejsie po Nilu i zwiedzaniu okolicznych atrakcji jako „gwiazda” zwracająca na siebie powszechną uwagę. Na miejscu jest także Poirot oraz niespodziewany gość – porzucona kobieta. Wkrótce dochodzi do tragedii: wkrótce po awanturze na pokładzie statku młoda mężatka ginie w tajemniczych okolicznościach. Wkrótce potem dochodzi do dwóch kolejnych morderstw: służącej oraz młodego mężczyzny. Poirot prowadzi śledztwo mające na celu wyjaśnienie tajemniczych zbrodni.
Scenariusz, sam w sobie ciekawy, zawiera szereg wątków, których jednak szerzej nie rozwinięto – jak na przykład problemów psychologicznych zarysowanych przez małego Belga we wstępie – i tu mogę od razu przejść do słabości dzieła Kennetha Branagha.
Przede wszystkim ekranizacja, oddająca nieźle wizję autorki (oprócz jednego: w książce większość postaci nie jest bezpośrednio związana z Linnet Doyle, w filmie wszystkich zaprosiła ona na swoją podróż poślubną), jest dosyć letnia emocjonalnie: nieszczególnie angażuje. Akcja angażuje widza jak turystę w czasie leniwego, śródziemnomorskiego popołudnia. Brakuje „scen pomiędzy”, które budowałyby dodatkowe, poboczne wątki (w książce mieliśmy np. znacznie ciekawiej zarysowaną sprawę kradzieży pereł – bo opartą na relacjach międzyludzkich – czy komunizującego Fergusona, którego w filmie zabrakło), brakuje czegoś, co wywołałoby większe napięcie.
Nie mam nic przeciwko długiemu rozbudowywaniu historii, bo takie przecież nierzadko bywały kryminały Agathy Christie, dobrze by jednak było, żeby służyło ono wciągnięciu, a nie znużeniu odbiorcy.
Największą wadą filmu jest jednak sposób przedstawienia postaci Poirota. Detektyw, który w książkach i różnych ekranizacjach (nie tylko z Davidem Suchetem) był postacią energiczną, cieszącą się radością życia, pełną „małych pomysłów”, przekonaną o tym, że z jego umysłem nie może się równać żaden inny, ukazany został jako niezbyt taktowny gwałtownik (sic!) oraz neurotyk zatopiony we własnych rozmyślaniach o dawnej miłości. Tę ostatnią kwestię chyba można było lepiej rozwinąć. Słabo, moim zdaniem, zaprezentowano niezwykłe zdolności Belga i nie przekonuje on także w konfrontacji z matką zamordowanego młodzieńca. Szkoda, ponieważ odbiór filmów kryminalnych w dużej mierze zależy od sposobu przedstawienia bohatera, który rozwiązuje zagadkę, a tego średnio interesuje kwestia morderstwa. Jego rozwiązanie też wydało mi się płaskie, zbyt szybkie i po prostu sztuczne.
To, co się z całą pewnością udało, to zdjęcia. Bajeczne obrazki Egiptu, zabytki, piramidy i sfinks, rzeźby i zbliżenia na szczegóły robią niesamowite wrażenie. Podobnie statek płynący po Nilu, gdy piaszczyste brzegi porastają palmy, prezentuje się wspaniale. Ładne wnętrza Karnaka dopełniają doświadczenia przez widza ciepłego, przyjaznego oczom i interesującego tła wydarzeń.
Co mi się zawsze podobało w dziełach pani Christie, to swoista elegancja, kultura. Śmierć na Nilu jest właśnie taka (oglądamy postacie z wyższych sfer – oraz niższych, jak Simon czy służąca Luiza, ale związanych z tymi pierwszymi). Nie ma tu ani zbytniej brutalności, ani zbyt usilnego nawiązywania do współczesności (pewnego nowoczesnego rysu film zyskuje dzięki postaci pani Otterbourne, ciemnoskórej artystki bluesowej podróżującej z córką).
Dwie godziny i siedem minut filmu minęło i trudno się po tym czasie przywiązać do bohaterów. Może Gal Gadot w roli Linnet dobrze prezentuje bogatą, wyniosłą („mogłabym kupić cały Egipt”) damę, ale już jej niepokoje wydają się dosyć sztuczne. Nie czuć tu prawdziwego strachu. Emma Mackey (Jacqueline)? Nie jestem pewien. Brakowało mi dobrego przedstawienia i silnej namiętności, i lodowatego wyrachowania jednocześnie w jej postaci. Może Annette Bening w roli nielubiącej „gwiazdy”, a kochającej swojego syna matki bardziej przekonuje. Nie jestem pewien. I tak dalej. Dramatyczną historię opowiedziano w sposób bardzo letni i trudno się nią zachwycać. Dzieło co najwyżej przeciętne. Piszę z pewnym niesmakiem, bo po prostu lubię postać Poirota i historie z nim w roli głównej. Już za kilka dni, w kolejnym odcinku, przedstawię utwór dużo lepszy. Już teraz zapraszam. Do poczytania!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz