Translate

piątek, 27 maja 2022

Ten pociąg się nie zatrzymuje! Bielskie Centrum Kultury im. Marii Koterbskiej, Jethro Tull, 26.05.2022

Koncert Jethro Tull w Bielsku-Białej miał się początkowo odbyć w dniu 4 kwietnia 2020 roku. Na przeszkodzie stanęły jednak obostrzenia epidemiczne i imprezę przeniesiono na dzień 14 czerwca 2021, ale i wówczas występ nie doszedł do skutku - z podobnych powodów. Organizatorzy i muzycy jednak nie zrezygnowali z koncertu, przekładając go po raz drugi - na 26 maja 2022 roku. I powiem Wam, że było warto tyle czekać, ponieważ Ian Anderson i jego koledzy zaprezentowali się wczoraj wyśmienicie i udowodnili, że wciąż są wielcy, nie mają sobie wielu równych w dziedzinie dostarczania radości słuchaczom! Zapraszam na relację. 
Jethro Tull nie trzeba przedstawiać miłośnikom starego rocka, ale co z młodszymi słuchaczami? Mam wrażenie, że wśród nich Tull nie jest tak popularny jak inni weterani: czy to ci młodsi, jak Nirvana, nieco starsi jak Iron Maiden czy rówieśnicy Tulla z King Crimson lub Genesis. Nie ma to jednak większego znaczenia, ponieważ zespół z angielskim agronomem w nazwie gra wyśmienitą muzykę: ciężką jak heavy rock, melodyjną, złożoną jak rock progresywny i opowiada barwione folkiem historie z niebanalnymi tekstami. Istnieje od roku 1967 i zyskał rzeszę zwolenników na całym świecie. Wydał w tym czasie m.in. 22 albumy studyjne, w tym najświeższy The Zealot Gene (2022), z którego pochodziły trzy utwory zagrane podczas bielskiego koncertu, a ponadto szereg koncertówek, kompilacji i zbiorów różnych utworów. Sprzedał ponad 60 milionów płyt, co czyni go jednym z najpopularniejszych zespołów rockowych wszech czasów. 
Jego liderem, twórcą piosenek, wokalistą, flecistą chętnie żartującym z ludźmi i przyjmującym pozę jednonogiego flaminga od początku pozostaje ekscentryczny i niezmordowany Ian Anderson, który w tym roku kończy 75 lat, a pozazdrościć wigoru mogłoby mu wielu młodszych wykonawców. Wraz z nim w skład grupy wchodzi jeszcze czterech muzyków, w tym młody, energiczny i nowy gitarzysta Joe Parrish (u dołu ich zobaczycie). 
Do najważniejszych dokonań Tulla należą albumy Stand Up (1969), Aqualung (1971), Thick as a Brick (1972), Songs from the Wood (1977), Heavy Horses (1978), a spośród utworów: Bourree, A New Day Yesterday, Aqualung, Locomotive Breath, My God, Thick as a Brick, A Passion Play czy też Songs from the Wood (by wymienić tylko kilka, bo wybornych nagrań mieli znacznie, znacznie więcej). 
Do Bielska-Białej wybrałem się razem ze znajomymi, dla których miał to być pierwszy koncert Tulla w życiu (a ja już podziwiałem Andersona i spółkę w 2017 roku w Krakowie). Dojazd okazał się bezproblemowy, a my, w oczekiwaniu na koncert, udaliśmy się na zwiedzanie starówki miejskiej. Uznaliśmy wspólnie, że jest ładna, zadbana, schludna i zachęca do częstszych odwiedzin miasta. Następnie podeszliśmy pod Bielskie Centrum Kultury. Sprawdzanie biletów poszło sprawnie, sala zapełniała się powoli (przewidziano miejsca siedzące; niektórzy wchodzili już w trakcie pierwszej piosenki), wśród słuchaczy pojawiło się wiele pań, dominowali ludzie kilka lat po studiach, w średnim wieku, młodzieży nie było zbyt wiele. Sam zająłem miejsce w V rzędzie i przez kilka chwil rozmawiałem bardzo miło o muzyce z dwoma siedzącymi obok panami: zapewne ojcem i synem (znajomi, którzy nabyli bilety niemal na ostatnią chwilę, mieli siedzenia w XVI rzędzie). Na korytarzu znajdowało się stoisko z gadżetami: koszulkami itp. przedmiotami. Sam obiekt oceniam bardzo pozytywnie: wygodne siedzenia, doskonała widoczność, akustyka, świetny punkt na muzyczne imprezy. 
Przed koncertem słyszeliśmy z głośników muzykę innych zespołów zaczynających karierę w tych samych czasach, co Jethro Tull. Poleciały więc m.in. America The Nice, legendarnego zespołu-protoplasty rocka progresywnego, 21st Century Schizoid Man pierwszego King Crimson, ...And The Mouse Police Never Sleeps naszych czwartkowych bohaterów. Z tym ostatnim utworem łączą mnie silne wrażenia osobiste - kiedy przed bodaj sześcioma laty usłyszałem go po raz pierwszy, pomyślałem sobie, że muzycy rockowi śpiewający piosenki o kotach muszą być niezwykli. I tak to się zaczęło, wtedy stałem się sympatykiem zespołu Andersona. 
Tuż przed imprezą zaczęły się przeboje - ale nie muzyczne - na scenę wyszedł bowiem człowiek z obsługi technicznej koncertu i odczytał wiadomość od Iana Andersona. Muzyk informował, iż z powodu uzyskania pozytywnego wyniku testu do Polski nie mógł przylecieć perkusista Scott Hammond. Rzeczywiście, zestaw bębnów i talerzy nie został nawet wystawiony. Zamiast tego odtworzono przygotowane już partie z taśmy. Potem dowiedzieliśmy się, że z podobnym problemem co bębniarz zmaga się człowiek z obsługi technicznej zespołu, w związku czym nie zobaczymy wizualizacji. Chwilę później zgasło światło, a przed publicznością pojawili się czterej bohaterowie wieczoru. 
Już pierwsza piosenka, For A Thousand Mothers z albumu Stand Up, rozgrzała widownię. Muzycy okazali się doskonale zgrani, przygotowani do grania z partiami nieobecnego perkusisty (a w tym akurat utworze są one wyjątkowo potężne). Anderson, wyborny showman, porwał za sobą ludzi ognistą energią. Widać i słychać było, że jest w świetnej formie, choć z wyższymi partiami miał już problem. Potężne brzmienie sekcji rytmicznej kontrastowało z delikatnymi partiami fletu i instrumentów klawiszowych. Setlista pełna była kawałków mało ogranych przez lata: Love Story była pierwszym z nich. Przy pierwszym podejściu do Living in the Past zepsuł się wzmacniacz gitarzysty. Wyraz twarzy modlącego się Andersona mówił wszystko. Jak sam rzekł, zrobił wszystko, żeby mimo problemów ze zdrowiem dwóch członków grupy występ mógł się odbyć (w dniach 28-30 maja Tull zagra jeszcze trzy koncerty w Polsce). Żartobliwie stwierdził też: ok, trzecia gitara, może tym razem będzie dobrze? I zadziałała i więcej kłopotów technicznych już nie było. 
Każdy z muzyków dostał okazję zaprezentowania swoich umiejętności: najciekawsze ze wszystkich solo basisty Davida Goodiera w słynnym Bourree, zainspirowanym twórczością Jana Sebastiana Bacha, mogłoby trwać i trwać! Pojawiły się piosenki z nowego albumu The Zealot Gene, Black Sunday z płyty A, Hunt By Numbers (flecista jest wielkim miłośnikiem kotów)... Muzycy, doskonale przygotowani i zgrani, bawili się znakomicie. Parrish, kiedy minęły początkowe problemy, Po Bourree Anderson ogłosił 15 minut na zaczerpnięcie sił. 
Przerwę umilała widowni muzyka z głośników - poleciały m.in. The Lamb Lies Down On Broadway słynnego Genesis oraz Dangerous Veils z albumu Roots to Branches (rok 1995) gwiazdy wieczoru. 
Po kwadransie zabawa zaczęła się od nowa: Anderson zaśpiewał o tym, że jest za stary na rock'n'rolla, a
za młody, by umrzeć (ale to nie o nim, tylko o jakimś innym palancie). Potem pojawiły się m.in. dwa kolejne utwory z nowej płyty wykonane bardzo energicznie i słynne Songs from the Wood, w których mogliśmy usłyszeć kapitalnie zgrane głosy wszystkich muzyków zespołu i brzmiało to znakomicie. Ostatnią piosenką w programie był słynny Aqualung, przy którym można pochylić się nad ekscentryzmem muzyków tej barwnej formacji - ile w końcu zespołów rockowych napisało wielki przebój z kloszardem w roli bohatera. W dodatku pierwsza zwrotka napisana jest z punktu widzenia omijających go z daleka ludzi widzących w nim obcy element, druga zaś - przedstawia jego ponure perspektywy na życie. I ten nieśmiertelny gitarowy motyw: dudu-dudu-duduuu!, który zna każdy wielbiciel Iana Andersona. Przearanżowany utwór (w oryginale nie ma partii fletu) stanowił ostatni punkt programu. 
Na bis jako pierwszy wyszedł John O'Hara z Joe Parrishem i obaj zaintonowali wstęp do jednego z największych (a może największego?) hitów Jethro Tull - Locomotive Breath! Charakterystyczny, motoryczny motyw porwał najbardziej powściągliwych widzów. Zdecydowanie - najlepsze możliwe zakończenie koncertu. Potem jeszcze tylko Dambusters March i pożegnalne Cheerio z taśmy, kiedy muzycy dziękowali już za występ publiczności. To my Wam dziękujemy, Panowie! Tull, daliście z siebie wszystko! Brawa niosły się długo. 
Wieczór był całkiem ciepły i przyjemny, a w drodze powrotnej zachwycaliśmy się profesjonalizmem muzyków: ci ludzie wiedzą co, po co i jak zrobić. I grają niezwykle porywająco! Kolega powiedział, że największe wrażenie wywarł na nim pierwszy utwór - właśnie dlatego, że pierwszy, ale rzeczywiście - był znakomity! Przy tak silnych wrażeniach czas upłynął bardzo szybko. Wróciłem do domu około 23:30. Tuż przed zaśnięciem pomyślałem o tym, że niewielu muzyków wywarło na mnie tak wielkie wrażenie jak grający w Jethro Tull. To był wspaniały wieczór. Święto - ale nie wspominkowe, nie rocka progresywnego, nie rocka nawet, ale po prostu kultury. Więcej takich twórców, takiej muzyki, takiego podejścia do ludzi, a świat będzie piękniejszy. 

Dla formalności jeszcze - program: For a Thousand Mothers/Love Story/Living in the Past/Hunt by Numbers/In the Griff of Stronger Stuff/Pastime with Good Company*/Clasp/Mine Is The Mountain/Bourree/Black Sunday
Po przerwie: Too Old To Rock'n'Roll, Too Young To Die/The Zealot Gene/Pavane/Mrs Tibbets/Songs from the Wood/Aqualung
Na bis: Locomotive Breath/Dambusters March
Z taśmy: Cheerio/What A Wonderful World (Louisa Armstronga)

Nie wiem, czy w tym miejscu czegoś nie pomyliłem; utwór na pewno był zagrany. 
*Jego autorem jest sam Henryk VIII Tudor. 


Zdjęcie zespołu za oficjalną stroną Jethro Tull - https://jethrotull.com/musicians/ (dostęp: 27.05.2022)
Od lewej: basista David Goodier, gitarzysta Joe Parrish, spiritus movens przedsięwzięcia, wokalista i flecista, twórca piosenek Ian Anderson, perkusista Scott Hammond (to właśnie jego wczoraj zabrakło na scenie), klawiszowiec John O'Hara. Trochę się zmieniło od czasu wykonania tej fotografii, np. Anderson zupełnie już posiwiał. 

Trzymajcie się - i do poczytania wkrótce! 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz