Translate

sobota, 21 stycznia 2023

8 stycznia 2022, Kraków, Cafe Szafe, Poezje i Herezje

Zderzenie własnej twórczości literackiej z odbiorem widowni uwalnia energię wewnętrzną, kształtuje kontakty międzyludzkie, obraca wskazówki we właściwym kierunku. Do reakcji doszło w niedzielę, 8 stycznia, w krakowskim klubie Cafe Szafe mieszczącym się na rogu ulic Felicjanek i Małej, gdzie odbyła się impreza Michałów Kilińskiego i Krzywaka Poezje i Herezje, impreza cykliczna, w której uczestniczyłem po raz pierwszy - wśród rzeszy amatorów poezji, piosenki i dobrej zabawy. 
Początek roku był dla mnie bardzo intensywny, a jego kulminację wyznaczyło spotkanie literacko-muzyczne z dotąd mało znanymi mi ludźmi, można ich nazwać swoistą bohemą artystyczną, a można i po prostu grupą lubiącą się zabawić w swoim gronie. Nie brakowało poznanych już wcześniej twarzy. 
Przed wyjazdem miałem pewną wątpliwość: wiedziałem, że impreza odbędzie się w niedzielę i czasu na ochłonięcie przed pracowitym poniedziałkiem zostanie niewiele. Teraz już jestem pewien, że nie potrafię na tyle szybko się regenerować, żeby nie potrzebować dnia przerwy. Życie najlepiej weryfikuje przekonania o siłach fizycznych, umysłowych i mentalnych organizmu. 
Ruszyłem pociągiem bezprzedziałowym o 15:29 (czyli o 15:39, opóźnienie). W trakcie czytałem sobie wstęp Justyny Ziarkowskiej do poezji Federica Garcii Lorki i słuchałem muzyki, w tym dużo Arianny Savall na początek (Lorca napisał tekst Cancion de la Muerte Pequena). Nie, nie znam się na tym, jak zwykle, ale wróciłem pamięcią do czasów studenckich i przypadków hiszpańskich, kolejny raz zauważyłem, że ciągnie mnie w sposób mało dla mnie zrozumiały i uświadomiony do twórczości z okresu międzywojnia (to już 100 lat minęło!) Wreszcie - z książką w ręce i z muzyką w uszach, w bezruchu materializować się zaczął nowy utwór pt. Sielanka, o którym myślałem już przed kilkoma dniami, ale nie miałem go nakreślonego. Zacząłem spisywać luźne myśli, tytuł sam się nasunął.
Od razu przypomniała mi się Tajemnicza kraina, Hiroshima i te sprawy. Ten utwór też trzeba by skończyć.
Podróż minęła bezproblemowo, zjadłem coś na dworcu i z pomocą map Google ruszyłem na poszukiwanie Cafe Szafe. Ja, który regularnie gubi drogę nawet tam, gdzie nie da się zgubić, doszedłem do klubu jeszcze przed czasem i przed lokalem wypatrzyłem radosną twarz Michała Krzywaka.
Wszedłem do środka, a tam tłum ludzi. Przepchnąłem się do ostatniej sali, w której ustawiono małą scenę ze stolikiem, krzesłami i kanapą oraz pianino. Widownia w półmroku (nie, drogi komunikatorze, nie w półmisku), dobrze oświetlona scena główna, nagłośnienie z mikrofonami, wszystko gotowe na wieczór z poezją, muzyką i piosenką paraidiotyczną. 
W roli organizatorów, inspiratorów i animatorów wystąpili krakowscy artyści: Anna Polkowska oraz dwaj Michałowie: Krzywak i Kiliński. Sprawne operowanie słowem, mikrofonem i ruchem w sali sprawili, że przedsięwzięcie można i należy uznać za udane i dobrze pomyślane. 
Zasady proste: każdy uczestnik Poezji i Herezji otrzymał 10 minut na zaprezentowanie siebie i swojej twórczości: czy to poetyckiej, czy, jak to uczyniło kilka osób, bardziej teatralnej. Na mnie największe wrażenie wywarły chyba Agnieszka Żuchowska-Arendt i Aga Tyman (Iskra, córka szatana) [edytowane: i Ka Klakla] - kiedy wychodziły na scenę, pomyślałem sobie: oby nie była to kolejna agitacja za tzw. walką z systemem (każdy musi się mierzyć z przeciwnościami losu i z nieprzychylnymi ludźmi czy okolicznościami czy też sprawami). Okazało się jednak, że występy te, bardzo treściwe, skoncentrowane i w formie, i w sposobie przekazania myśli utworów, najbardziej trafiły mi do przekonania i mam nadzieję, że jeszcze się spotkamy w podobnej scenerii. Piękna opowieść o ludziach i ich ciemnej stronie, podana jednak w sposób obrazujący, a nie moralizujący. 
Podobały mi się też męskie występy o charakterze monologów scenicznych okraszone żywą gestykulacją i mimiką prezentujące coś na kształt opowieści, a nie scenek, rodzajowych.  
Wystąpiło około 20 osób (nie pamiętam dokładnie, na liście widzę 18 pozycji) z bardzo zróżnicowanymi programami, od bardzo żartobliwych do bardzo poważnych, teksty wolne, sformalizowane, cięte,  wszystkie generalnie na poziomie (jeśli któryś z autorów się szczególnie wygłupił, szczególnie we własnym mniemaniu, to nie udało mi się tego wychwycić, więc mogę uznać, że dla mnie kompromitacji nie było). Michał, Ania i Michał dobrze panowali nad materią i nad energią, dzięki czemu nie wkradł się chaos. 
Tak sobie teraz myślę, że człowiek na scenie, tak jak przed komputerem czy przed kartką papieru, jest sam i nie zawsze jego odbiór wydarzenia pokrywa się z odbiorem innych osób, na wielu płaszczyznach jest wręcz diametralnie różny. Nigdy nie można być pewnym reakcji, nigdy nie można do końca przewidzieć, co się wydarzy. Dobrze jest sobie przygotować występ zawczasu. Potem się wychodzi przed ludzi, generalnie mało zwraca uwagę na nich (ja się jednak zawsze koncentruję na tym, co i jak mam powiedzieć) i różne wrażenia mogą umknąć. Miło, jeśli nie trzeba się potem z tego tłumaczyć. 
Sam wystąpiłem pod koniec prezentując trzy utwory (3 premiery): Nad Czarną Wisełką, Przełom Hornadu i Pytania bez odpowiedzi. Wszystkie raczej krótkie, rytmiczne, dwa pierwsze przedstawiające piękno, ale i grozę, które to wrażenia wywołuje przyroda w człowieku, w pierwszym przypadku nad Czarną Wisełką, w drugim - w Słowackim Raju, gdzie kanionem płynie zamulona rzeka Hornad. Trzeci tekst dotyczy kwestii obyczajowych i chyba najprędzej doczeka się kontynuacji. Ogólnie uważam swój występ za całkiem udany, choć nie czułem się komfortowo, czytając teksty z telefonu i Google Dokumenty. Po mnie na scenę wyszły jeszcze kolejne postacie, m.in. śpiewający aktor Krzysztof Drozdowski, który dał krótki wykład pt. Co to jest piosenka? 
Na finał wyszli na scenę ze swoim poetyckim monodramem zawierającym w programie i twórczość własną, i uznane teksty Mariusz Głąb oraz Magdalena Zybowska ze swoim projektem MagMa, który widziałem po raz kolejny (wcześniej np. przy okazji wspominanych tu grudniowych Herasek). Świetnie komponujące się ze sobą głosy, duże umiejętności teatralno-recytatorskie i przyciemniona, nieco oldskulowa sala i czego chcieć więcej? 
Kiedy zakończyła się część poetycka, na scenę wyszedł artysta w masce i z gitarą w ręku o intrygującym pseudonimie Debilio Kudenzo Muzykant wraz z towarzyszącym mu pianistą Łukaszem Jakubowskim, którzy wykonali szereg piosenek, jak to określili, paraidiotycznych, których treść, z uwagi na to, że będzie to czytać młodzież, nie nadaje się, niestety, do przytoczenia z uwagi na zawartość bulwersującą (oni i tak będą się demoralizować, ale przynajmniej ja będę miał czyste sumienie, że nie przeze mnie). Mieliśmy do czynienia m.in. ze swobodną przeróbką przeboju Hallelujah (tu znajdziecie stronę artysty) i radosną twórczością własną. W sam raz na oczyszczenie umysłu przed czekającym powrotem do domu. W międzyczasie ludzie tłoczyli się w przejściu i ktoś mnie oblał herbatą, ale nie zwróciłem na to większej uwagi, tym bardziej, że Debilio zaczął śpiewać kolejną piosenkę. 
Z uwagi na konieczność dotarcia na dworzec nie mogłem pozostać do końca (i prawdopodobnie ominęła mnie scenka rodzajowa z sąsiadami, którym koncert zakłócał spokój i policją), podziękowałem więc organizatorom, Debiliowi i ruszyłem szybkim krokiem w drogę powrotną. Ta minęła raczej bezproblemowo, krótko po północy znalazłem się znowu w domu w stanie kompletnego wyczerpania fizycznego, a rano rozpoczynał się kolejny tydzień roboczy... 

Z perspektywy kilkunastu już dni naszła mnie następująca refleksja: 
duża liczba wyjazdów w połączeniu z pracą powoduje szybkie zużycie i energii do działania, i planów, z których tylko część się realizuje, a wiele przepada bezpowrotnie. W chwili, kiedy to piszę, przytłaczają mnie kolejne kontakty, namnożyło się ich, a odbiór bodźców znacznie wyblakł. Nie można jednak wziąć przerwy od życia, choćby nawet na chwilę, nawet kiedy procesy myślowe uległy znacznemu spowolnieniu, a siły fizyczne wymagają dłuższej regeneracji. 
Na swój sposób podziwiam ludzi, którzy potrafią bardziej równomiernie rozkładać swoje moce i którzy w ciągu niekończących się spotkań czują się jak ryba w wodzie i jak Bigos z garem bigosu. 
Nie mówiąc o kontaktach przez media społecznościowe, te wszystkie discordy, Youtube'y czy Facebooki. Brakuje chwili zawieszenia, w której jednocześnie udawałoby się wypocząć i zachować chęć do dalszych działań, działać regularnie, a nie skokowo. 
Paradoks/przemyślenie z chwili, w której zastanawiałem się nad całą wyprawą już po powrocie (poniedziałek, 9 stycznia, godzina 0:15): nie chcę iść spać, bo wiem, że kiedy wstanę, będę maksymalnie niewyspany i bez sił i chęci do działania. Obecnie siły mnie już opuściły, a chęci są, ale do myślenia nad ciągiem dalszym, nie do pisania. Do poczytania! 

Zdjęcia moje, a jeśli ktoś chce więcej fotografii (znacznie lepszych i ze znacznie większą liczbą ludzi bawiących się w Cafe Szafe), niech wejdzie tu

 




Nad Czarną Wisełką
Wyglądałem z zachwytem ku szumiącej Wiśle
myśląc przy tym: „cudownie stanąć w rajskiej ciszy”.
Wtedy jedynie mogłem o czyżyku myśleć,
który wychynął z lasu przy szumiącej Wiśle,
zupełnie nie martwiąc się tym, że moglibyście
ujrzeć mnie urzeczonym, szepczącym „czy słyszysz?”
Nad Jeziorem Czerniańskim, spiętrzonym na Wiśle,
zostawiłem gwar miasta ginąc w rajskiej ciszy.
26.09.2021

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz