Kontynuuję
cykl podróżniczy, który – mam nadzieję – na dłuższą metę
okaże się rozwojowy. W
najbliższych trzech odcinkach opiszę (oraz ubarwię zdjęciami)
trzy budowle, które miałem
okazję widzieć w zeszłym roku przy okazji wyjazdu na Ukrainę:
trzy
zamki
będące
niegdyś własnością rodziny Sobieskich (tej samej, z której
wywodził się król Rzeczypospolitej Jan III) – nieco
zaniedbanego, ale
znajdującego się – przynajmniej wewnątrz budowli – w całkiem
dobrym stanie
Oleska, kompletnie
zrujnowanych,
ale mozolnie powstających – dzięki
finansowemu wsparciu z Polski –
z martwych Podhorców oraz najpiękniejszego, ale też kryjącego w
sobie najmroczniejszą, najbardziej
przerażającą
historię Złoczowa.
Zamek w Olesku
Wyjazd,
podobnie jak opisywaną już imprezę budapeszteńską, organizowało
Tarnogórskie Centrum Kultury, nawet wielu spośród uczestników
wspomnianej brało udział także w podróży, której głównym
celem był Lwów, a pomniejszym m. in. właśnie te trzy wiekowe
zabytki. Zaznaczyć tu muszę, że chętnie opisałbym całość
wyprawy, ale pamięć ludzka jest zawodna i pewne szczegóły już mi
umknęły (nawet przy pomocy zdjęć i opisów nie potrafię ich
sobie do końca przypomnieć). Dlatego też odkryję tylko niektóre
fragmenty, przez które – być może – prześwitywać będzie
większy obraz całości. A teraz przyjrzymy się warunkom transportu
za naszą wschodnią granicą.
Na
wstępie powiedzieć
trzeba dosadnie – ukraińskie
drogi, nawet
te większe,
nie spełniają jakichkolwiek wymagań dotyczących komfortu jazdy, o
zgrozo – bezpieczeństwa! czy nawet estetyki. Człowiek jadący po
nich ryzykuje na przykład urwanie koła czy wykolejenie się na
jednym z licznych uszkodzeń nawierzchni. Autobus
trząsł się niemiłosiernie, a niektóre wydawane przez niego
podczas jazdy odgłosy budziły złe
odczucia.
Tyle dobrego, że nic poważnego się nie stało (ani z ludźmi, ani
z pojazdem). Często
polskie drogi w okolicach oddalonych od większych miast są w
lepszym stanie niż te, przez które przejeżdżaliśmy
pamiętnego czerwca.
Pierwszym
z trzech miast, do którego zajechaliśmy, było niewielkie
miasteczko Olesko położone nieco na wschód od Lwowa. Jest ono
najbardziej znane z tego, że na świat w nim przyszło dwóch
kolejnych polskich królów – Michał Korybut Wiśniowiecki (tu by
można
przytoczyć słowa hrabiego d'Allonville o Ludwiku XVI: "ten
cnotliwy monarcha, którego jedyną winą było to, iż został
królem"; monarcha
nigdy nie rządzi sam, a w przypadku źle ocenianego panowania jest
tylko symbolem warstwy rządzącej; ostatecznie ktoś wpadł na
pomysł, by go wybrać, a ograniczenia Michała musiały być znane
przed jego wstąpieniem na tron; jeszcze
inna rzecz, że wszelkie uproszczenia w tej materii zazwyczaj
wprowadzają w błąd)
oraz Lew Lechistanu, jak zwali go Turcy Osmańscy, Jan III z rodu
Sobieskich.
W
Olesku znajduje
się średniowieczny zamek, dawna siedziba miejscowych, rodzimych
władców (których siedziba znajdowała się w Haliczu – od niego
wywodzi się nazwa Galicji) oraz licznych rodów książęcych i
magnackich, najświetniejszych w dziejach Rzeczypospolitej. Od roku
1366 miasto znajdowało się w granicach Polski. Kamienną fortecę i
jej umocnienia, zachowane w dużej mierze aż do tej pory, wybudował
żyjący na przełomie XVI i XVII magnat kresowy Jan Daniłowicz,
którego córka miała zostać matką Jana III Sobieskiego.
Właściciele
zmieniali się jeszcze wielokrotnie, a
zamek zmieniał się wraz z nimi. Kryzys przyszedł wraz z wojskami
austriackimi przy okazji I rozbioru, rozebrano wówczas także
wnętrza budowli. Tuż przed I wojną światową odrestaurowano dawną
siedzibę królewską tylko po to, by zniszczyli ją żołnierze
wojujących stron. Kolejna wojna i okres następujący bezpośrednio
po niej to najczarniejszy okres w dziejach obiektu, a potem przyszedł
czas na odbudowę, która
prowadziła przez założenie magazynu dzieł sztuki nie tylko w
Olesku, ale także w Podhorcach (a przy nich Olesko wygląda jak
pierwszy cud świata) i w Złoczowie.
Przyjrzyjmy się samej posiadłości.
Znajduje
się ona na wyniosłym, nieco zarośniętym drzewami wzniesieniu.
Dziedziniec
zamku jest mocno zapuszczony, m. in. rośnie
tam wiele chwastów, a i same fasady swoim wyglądem nie zachęcają
do wejścia do środka. Można
by się spodziewać podniszczonego,
ledwie
przypominającego o dawnej świetności zabytku.
Wnętrze
jest jednak bardzo przytulne, widać, że włożono wiele wysiłku w
restaurację starej budowli. Znajduje
się w niej siedziba Galerii
Lwowskiej z ogromnymi zbiorami dzieł sztuki: rzeźb, w wielu
wypadkach przedstawiających świętych, anioły i Madonny, obrazów
na czele z „Bitwą pod Wiedniem” i „Bitwą pod Parkanami”,
portretów
szlachciców i wielu innych. Część z nich poddano w ostatnich
latach gruntownej konserwacji. Pewnych rzeczy nie dało się objąć
satysfakcjonującym ujęciem, ale, jak sądzę, co nieco te zdjęcia
pokażą.
Co
jeszcze można powiedzieć? Że sympatyczne wrażenie wywarły na
mnie osoby pracujące w zamku, cała obsługa i owo spotkanie z
przeszłością także pod tym względem uznaję za udane.
Gdy
wracaliśmy już do autokaru, moją uwagę przykuła uszkodzona rzeźba ustawiona na skarpie, do której z trzech stron
prowadziły kompletnie zdewastowane schody. Trudno o coś bardziej
niepasującego do scenerii, tym bardziej, że "dzieło" w
tym stanie prezentuje się wprost odrażająco. Aż nadto dobrze
przypomina o nieciekawych losach budowli.
Przed
zamkiem lokalni handlarze rozbili targowisko, na którym kupić można
było między innymi koszulki i kapcie, różnego rodzaju ozdoby,
pocztówki i wiele innych drobiazgów i pamiątek. Pokaźna grupa z
nas rozeszła się po straganikach wypatrując czegoś dla siebie. Aż
do tego dnia nie słyszałem o miodzie z kolendry, a tu miałem
okazję nabyć cały słoiczek (smakował wspaniale!) Wyprawa ruszyła
w dalszą drogę. Ciąg dalszy nastąpi.
W
kolejnych dwóch odcinkach przedstawię dwa pozostałe zamki.
Poniżej zdjęcia, obraz nie mieści się na jednym.
Aha, nie wkleiłem zdjęcia całego zamku, bo za dużo na tych zdjęciach ludzi.
Aha, nie wkleiłem zdjęcia całego zamku, bo za dużo na tych zdjęciach ludzi.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz