Translate

poniedziałek, 4 listopada 2019

Pieśni z lasu



Brytyjski zespół rockowy Jethro Tull i jego lider, ekscentryczny Ian Anderson, fascynuje mnie od momentu, kiedy pierwszy raz usłyszałem piosenkę ...And The Mouse Police Never Sleeps (pol. Mysia policja nigdy nie śpi) z albumu Heavy Horses, wydanego w roku 1978. Tekst tego utworu opowiada o kocie wokalisty, dzikości jego natury i jego współpracy ze swoim panem (a raczej to kot jest tutaj panem sytuacji). Zwrócił moją uwagę niebanalnym tytułem, ciekawą, nietypową dla tego rodzaju muzyki treścią i… dalej to poszło. W dzisiejszym wpisie zajmiemy się za to wcześniejszym albumem grupy, Songs from the Wood (Pieśni z lasu albo Pieśni z drzew; 1977), co jest tym bardziej wskazane ze względu na reminiscencje pewnego spotkania, które miało miejsce kilka tygodni temu, w którym to zdarzeniu niebagatelną rolę tajemnicy zachęcającej do przełamania lodów odegrał ten właśnie album.

Recenzja albumu Jethro Tull ─ Songs From The Wood w serwisie ArtRock.pl

Tu uwaga: nie zamierzam przerzucać się na opisy dzieł sztuki (nawet tej ludycznej), bo uważam, że wykracza to poza moje możliwości. Ale co jakiś czas, jak się trafi okazja, chętnie coś tego rodzaju podrzucę. Ten tekst nawiązuje do pewnego wiersza, ludzi i sytuacji, która to miała miejsce w początku października (i z tego miejsca dziękuję osobom związanym z Wydawnictwem św. Macieja Apostoła; kto wie, ten wie; a kto nie wie, może wkrótce zobaczy).

Na początek kilka krótkich uwag. Nie miejsce tu na przedstawienie długiej i zawikłanej historii zespołu. Przypomnę tylko, że powstał on w roku 1967 jako grupa grająca głównie bluesa z odniesieniami do jazzu i przez 10 lat ewoluował do zespołu grającego bardzo osobliwą miesznkę rocka (a nawet hard rocka), folku i elementów klasycyzujących, które ubarwiały znakomite, może najlepsze w tym światku teksty piosenek.
 W roku 1976, kiedy to dokonano nagrań albumu, Jethro Tull cieszył się niezbyt przychylną opinią brytyjskich krytyków (co wynikało z wcześniejszych konfliktów tychże z Andersonem; np. rymowano Tull z dull – ang. itd.), a wydawane rok w rok albumy budziły mieszane uczucia (w tymże roku wyszło Too Old To Rock’n’Roll, Too Young To Die). Nurt, do którego zwyczajowo zalicza się Tull, rock zwany progresywnym (chyba nikt nie potrafi jasno wyjaśnić, co ten termin oznacza, a nawet jeśli, to wielu ludzi i tak się z nim nie zgodzi), pogrążał się w coraz większym kryzysie, związanym z wyczerpaniem twórczym muzyków. Tym niemniej grupa święciła duże sukcesy koncertowe i powodziło jej się nieźle. Anderson interesował się wówczas opowieściami ludowymi i, ponieważ Jethro od dawna ciążyło w tym kierunku, pewnego dnia przedstawił kolegom grupę zainspirowanych nimi piosenek.
W okresie tym do Jethro Tull dołączył jako stały członek wieloletni współpracownik grupy, klasycznie wykształcony pianista David Palmer (po zmianie płci znany jako Dee Palmer). Obok niego oraz lidera w skład zespołu wchodzili gitarzysta Martin Barre, basista John Glascock (zmarł już w 1979 roku wskutek choroby serca, którą pogłębił jeszcze niezdrowy tryb życia; pozostali muzycy wciąż żyją), perkusista Barrie “Barriemore” Barlow oraz drugi pianista John Evan(s). W grupie panowały świetne nastroje, co było w pierwszym szeregu zasługą Glascocka, człowieka otwartego i bezkonfliktowego (zaprzyjaźnił się szybko z perkusistą).
Na nagrywanie albumu pozytywnie wpłynęła też sytuacja osobista Andersona – w roku 1976 poślubił on swoją partnerkę, oficer prasową wytwórni płytowej Chrysalis (pol. poczwarka motyla), Shonę Jacqueline Learoyd, która w styczniu następnego roku urodziła syna, Jamesa, a związek okazał się bardzo trwały i udany. Znalazło to nawet bezpośredni wyraz w kilku, również późniejszych, utworach.
Album, trzeba przyznać, jest bardzo stonowany, relatywnie mało drapieżny (z czego śmiał się sam lider), zarazem jednak złożony i pełen różnych smaczków, co wynika z zakresu użytego instrumentarium – np. wykorzystywanych przez Barlowa instrumentów perkusyjnych (dzwoneczki w Ring Out, Solstice Bells) oraz syntezatorów Palmera (słyszanych np. w “klasycyzującym”, jak to się mówi, fragmencie Velvet Green). I tu dygresja: pewien pan wpadł w tamtym czasie na pomysł, by pokazowo… spalić kilka syntezatorów, bo są szkodliwe dla muzyki. Ciekawe, jak by zareagowaliby zwolennicy podobnych posunięć, gdyby ktoś uznał, że czas spalić gitarę elektryczną…
Tekstowa warstwa także jest bardzo ciekawa: zwykle gorzko-cyniczny Anderson przedstawił tutaj bowiem szereg historii (ludzie lubią dobre historie) zanurzonych w tradycji, związanych z naturą i świętowaniem oraz miłosnych piosenek (a podobno twórcy rocka progresywnego nie lubią poruszać tego tematu!) w bardzo przyziemnym wydaniu. Szczególnie słychać to w piosence, której bohaterowie odbywają schadzkę w aksamitnej zieleni (ang. Velvet Green), jednej z najpiękniejszych w dorobku zespołu. Jeszcze bardziej dosadna jest Łowczyni (ang. Hunting Girl): tu w warstwie muzycznej przeplatają się szorstka gitara i szorstki syntezator (to ta słynna kompleksowość), a w tekście dominuje seks i erotyka, bowiem tytułowa można pani lubi łowić mężczyzn (w konkretnym celu). Zawsze lubiłem ludyczny charakter tego utworu, Anderson stworzył bardzo barwną, drapieżną, sugestywnie zobrazowaną postać. Także uczuciu, choć już mniej perwersyjnemu, poświęcony jest The Whistler.
Niewątpliwie najtrudniejszym w odbiorze utworem jest ten pod numerem ósmym, Pibroch (Cap in Hand)jego tytuł nawiązuje do dawnego tańca ludowego – ponieważ pełen jest partii rzężącej gitary elektrycznej Barre’a i może drażnić uszy. Opowiada historię nieszczęśliwie zakochanego mężczyzny, który przemierza lasy i doliny z tęsknoty za ukochaną, by na końcu odkryć, że jego zabiegi są daremne, gdyż ona ma już innego. Kończy się ten utwór bardzo posępnie: na tle ostatnich dźwięków słyszymy: nałożyłem czapkę na głowę, odwróciłem się i odszedłem. Peel jest zasmucony i ogarnia go rezygnacja.
Utrzymane w świątecznej atmosferze Ring Out, Solstice Bells (ang. Solstice to przesilenie zimowe; w miejscu pogańskich uroczystości dziś w kalendarzu znajdują się święta Bożego Narodzenia) pełne jest uroku ze względu na grę Barlowa (cudne dźwięki perkusjonaliów!) Do innego, wiosennego święta (ok. 1 maja) nawiązuje najbardziej melodyjny na płycie Cup of Wonder. Z kolei kończące płytę Fires at Midnight, kojące i wyciszające, w warstwie tekstowej poświęcone zostały spotkaniu autora z małżonką po ciężkim dniu i niosą osobiste, budujące wyznanie (dobrze być znowu w domu przy tobie).
Pozwólmy więc przynieść sobie pieśni z lasu, a poczujemy się lepiej, niż moglibyśmy przypuszczać, jak zachęca w utworze tytułowym, śpiewając a cappella, minstrel z tych nieprzemijających czasów z kuchenną prozą i rymami z rynsztoka, jak to ironicznie Anderson głosi.

Program płyty: Songs from the Wood / Jack-in-the-Green / Cup of Wonder / Hunting Girl / Ring Out, Solstice Bells / Velvet Green / The Whistler / Pibroch (Cap in Hand) / Fires at Midnight
Na niektórych wydaniach kompaktowych pojawia się jeszcze urocza piosenka Beltane oraz koncertowa wersja Velvet Green z 1977 roku.

Kilka odnośników:
1. Strona internetowa Jana Voorbija (już nieaktualizowana, w języku angielskim) poświęcona zwłaszcza lirycznej twórczości Jethro Tull
2. Wywiad z Dee Palmer (dawnym Davidem)
3. Oficjalna strona internetowa zespołu (tam też zdjęcie muzyków)
http://jethrotull.com/songsfromthewood/
4. Zapomniałem o najważniejszej rzeczy: odnośniku do muzyki:
https://www.youtube.com/watch?v=91x95x-jPOw&list=PL8C0E1E6459D10DCE
5. Grafika albumu za stroną oficjalną Jethro Tull. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz