Brytyjski zespół
rockowy Jethro Tull i jego lider, ekscentryczny Ian Anderson,
fascynuje mnie od momentu, kiedy pierwszy raz usłyszałem piosenkę
...And The Mouse Police Never Sleeps (pol. Mysia policja nigdy
nie śpi) z albumu Heavy Horses, wydanego w roku 1978. Tekst
tego utworu opowiada o kocie wokalisty, dzikości jego natury i jego
współpracy ze swoim panem (a raczej to kot jest tutaj panem
sytuacji). Zwrócił moją uwagę niebanalnym tytułem, ciekawą,
nietypową dla tego rodzaju muzyki treścią i… dalej to poszło. W
dzisiejszym wpisie zajmiemy się za to wcześniejszym albumem grupy,
Songs from the Wood (Pieśni z lasu albo Pieśni z drzew;
1977), co jest tym bardziej wskazane ze względu na reminiscencje
pewnego spotkania, które miało miejsce kilka tygodni temu, w którym
to zdarzeniu niebagatelną rolę tajemnicy zachęcającej do
przełamania lodów odegrał ten właśnie album.
Tu uwaga: nie
zamierzam przerzucać się na opisy dzieł sztuki (nawet tej
ludycznej), bo uważam, że wykracza to poza moje możliwości. Ale
co jakiś czas, jak się trafi okazja, chętnie coś tego rodzaju
podrzucę. Ten tekst nawiązuje do pewnego wiersza, ludzi i sytuacji,
która to miała miejsce w początku października (i z tego miejsca
dziękuję osobom związanym z Wydawnictwem św. Macieja Apostoła;
kto wie, ten wie; a kto nie wie, może wkrótce zobaczy).
Na początek kilka krótkich uwag. Nie miejsce tu na przedstawienie długiej i zawikłanej historii zespołu. Przypomnę tylko, że powstał on w roku 1967 jako grupa grająca głównie bluesa z odniesieniami do jazzu i przez 10 lat ewoluował do zespołu grającego bardzo osobliwą miesznkę rocka (a nawet hard rocka), folku i elementów klasycyzujących, które ubarwiały znakomite, może najlepsze w tym światku teksty piosenek.
W roku 1976, kiedy to dokonano nagrań albumu,
Jethro Tull cieszył się niezbyt przychylną opinią brytyjskich
krytyków (co wynikało z wcześniejszych konfliktów tychże z
Andersonem; np. rymowano Tull z dull – ang. itd.), a
wydawane rok w rok albumy budziły mieszane uczucia (w tymże roku
wyszło Too Old To Rock’n’Roll, Too Young To Die). Nurt,
do którego zwyczajowo zalicza się Tull, rock zwany progresywnym
(chyba nikt nie potrafi jasno wyjaśnić, co ten termin oznacza, a
nawet jeśli, to wielu ludzi i tak się z nim nie zgodzi), pogrążał
się w coraz większym kryzysie, związanym z wyczerpaniem twórczym
muzyków. Tym niemniej grupa święciła duże sukcesy koncertowe i
powodziło jej się nieźle. Anderson interesował się wówczas
opowieściami ludowymi i, ponieważ Jethro od dawna ciążyło w tym
kierunku, pewnego dnia przedstawił kolegom grupę zainspirowanych
nimi piosenek.
W okresie tym do
Jethro Tull dołączył jako stały członek wieloletni
współpracownik grupy, klasycznie wykształcony pianista David
Palmer (po zmianie płci znany jako Dee Palmer). Obok niego oraz
lidera w skład zespołu wchodzili gitarzysta Martin Barre, basista
John Glascock (zmarł już w 1979 roku wskutek choroby serca, którą
pogłębił jeszcze niezdrowy tryb życia; pozostali muzycy wciąż
żyją), perkusista Barrie “Barriemore” Barlow oraz drugi
pianista John Evan(s). W grupie panowały świetne nastroje, co było
w pierwszym szeregu zasługą Glascocka, człowieka otwartego i
bezkonfliktowego (zaprzyjaźnił się szybko z perkusistą).
Na nagrywanie albumu
pozytywnie wpłynęła też sytuacja osobista Andersona – w roku
1976 poślubił on swoją partnerkę, oficer prasową wytwórni
płytowej Chrysalis (pol. poczwarka motyla), Shonę Jacqueline
Learoyd, która w styczniu następnego roku urodziła syna, Jamesa, a
związek okazał się bardzo trwały i udany. Znalazło to nawet
bezpośredni wyraz w kilku, również późniejszych, utworach.
Album, trzeba
przyznać, jest bardzo stonowany, relatywnie mało drapieżny (z
czego śmiał się sam lider), zarazem jednak złożony i pełen
różnych smaczków, co wynika z zakresu użytego instrumentarium –
np. wykorzystywanych przez Barlowa instrumentów perkusyjnych
(dzwoneczki w Ring Out, Solstice Bells) oraz syntezatorów
Palmera (słyszanych np. w “klasycyzującym”, jak to się mówi,
fragmencie Velvet Green). I tu dygresja: pewien pan wpadł w
tamtym czasie na pomysł, by pokazowo… spalić kilka syntezatorów,
bo są szkodliwe dla muzyki. Ciekawe, jak by zareagowaliby zwolennicy
podobnych posunięć, gdyby ktoś uznał, że czas spalić gitarę
elektryczną…
Tekstowa warstwa
także jest bardzo ciekawa: zwykle gorzko-cyniczny Anderson
przedstawił tutaj bowiem szereg historii (ludzie lubią dobre
historie) zanurzonych w tradycji, związanych z naturą i
świętowaniem oraz miłosnych piosenek (a podobno twórcy rocka
progresywnego nie lubią poruszać tego tematu!) w bardzo przyziemnym
wydaniu. Szczególnie słychać to w piosence, której bohaterowie
odbywają schadzkę w aksamitnej zieleni (ang. Velvet Green),
jednej z najpiękniejszych w dorobku zespołu. Jeszcze bardziej
dosadna jest Łowczyni (ang. Hunting Girl): tu w warstwie
muzycznej przeplatają się szorstka gitara i szorstki syntezator (to
ta słynna kompleksowość), a w tekście dominuje seks i erotyka,
bowiem tytułowa można pani lubi łowić mężczyzn (w konkretnym
celu). Zawsze lubiłem ludyczny charakter tego utworu, Anderson
stworzył bardzo barwną, drapieżną, sugestywnie zobrazowaną
postać. Także uczuciu, choć już mniej perwersyjnemu, poświęcony
jest The Whistler.
Niewątpliwie
najtrudniejszym w odbiorze utworem jest ten pod numerem ósmym,
Pibroch
(Cap in Hand)
– jego
tytuł nawiązuje do dawnego
tańca ludowego – ponieważ pełen jest partii rzężącej gitary
elektrycznej Barre’a i
może drażnić uszy.
Opowiada
historię nieszczęśliwie zakochanego mężczyzny, który przemierza
lasy i doliny z tęsknoty za ukochaną, by na końcu odkryć, że
jego zabiegi są daremne, gdyż ona ma już innego. Kończy
się ten utwór bardzo posępnie: na tle ostatnich dźwięków
słyszymy: nałożyłem
czapkę na głowę, odwróciłem się i odszedłem.
Peel jest zasmucony i ogarnia go rezygnacja.
Utrzymane
w świątecznej atmosferze Ring
Out, Solstice Bells
(ang. Solstice
to przesilenie zimowe; w
miejscu pogańskich uroczystości dziś w kalendarzu znajdują się
święta Bożego Narodzenia)
pełne jest uroku ze względu na grę Barlowa (cudne dźwięki
perkusjonaliów!) Do
innego, wiosennego święta (ok. 1 maja) nawiązuje najbardziej
melodyjny
na płycie Cup
of Wonder.
Z
kolei kończące
płytę Fires
at Midnight,
kojące i wyciszające, w warstwie tekstowej poświęcone zostały
spotkaniu autora z małżonką po ciężkim dniu i niosą osobiste,
budujące
wyznanie (dobrze
być znowu w domu przy tobie).
Pozwólmy
więc przynieść
sobie pieśni z lasu, a poczujemy się lepiej, niż moglibyśmy
przypuszczać,
jak zachęca w utworze tytułowym, śpiewając a cappella, minstrel z
tych nieprzemijających
czasów z kuchenną prozą i rymami z rynsztoka,
jak to ironicznie Anderson
głosi.
Program
płyty: Songs from the Wood / Jack-in-the-Green / Cup of Wonder /
Hunting Girl / Ring Out, Solstice Bells / Velvet Green / The Whistler
/ Pibroch (Cap in Hand) / Fires at Midnight
Na
niektórych wydaniach kompaktowych pojawia się jeszcze urocza
piosenka Beltane oraz koncertowa wersja Velvet Green z
1977 roku.
Kilka
odnośników:
1.
Strona internetowa Jana Voorbija (już nieaktualizowana, w języku
angielskim) poświęcona zwłaszcza lirycznej twórczości Jethro
Tull
2.
Wywiad z Dee Palmer (dawnym Davidem)
3.
Oficjalna strona internetowa zespołu (tam też zdjęcie muzyków)
http://jethrotull.com/songsfromthewood/
4. Zapomniałem o najważniejszej rzeczy: odnośniku do muzyki:
https://www.youtube.com/watch?v=91x95x-jPOw&list=PL8C0E1E6459D10DCE
5. Grafika albumu za stroną oficjalną Jethro Tull.
4. Zapomniałem o najważniejszej rzeczy: odnośniku do muzyki:
https://www.youtube.com/watch?v=91x95x-jPOw&list=PL8C0E1E6459D10DCE
5. Grafika albumu za stroną oficjalną Jethro Tull.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz