Kilka słów o fabule: oglądamy Paryż zimą czerwonego od krwi roku 1794. Przyjaciele polityczni Jerzego (czyli Georges'a) Dantona są poważnie zaniepokojeni kierunkiem, w którym poszła rewolucja i polityką Komitetu Ocalenia Publicznego, któremu patronuje Maksymilian Robespierre. Członkowie rządu chcieliby pozbyć się w sposób fizyczny stronnictwa umiarkowanych, ale ich nieformalny szef się temu sprzeciwia. Gdy dochodzi do poważnych problemów, Robespierre zgadza się na zjedzenie obiadu z Dantonem (i to warto obejrzeć! Chłodny, wyniosły Maksymilian jest zupełnym przeciwieństwem swojego ekspresyjnego, nieco - przyznać trzeba - przerysowanego adwersarza), podczas którego dochodzi do wniosku, że walna rozprawa z przeciwnikami jest konieczna. Danton jest zaś zrezygnowany i poddaje się losowi. Cała afera kończy się, oczywiście, procesem politycznym, a przywódcy umiarkowanych zostają skazani na ścięcie na gilotynie. Samo wykonanie wyroku nie jest, oczywiście, sukcesem radykałów, tylko początkiem ich upadku (rewolucjoniści zaczęli się likwidować nawzajem i zobaczył to każdy, kto mógł).
Interesująca w tym filmie jest kwestia obsady ról: wszystkie postacie z kręgu radykałów obsadzili Polacy (m.in. wyśmienity w roli Robespierre'a Wojciech Pszoniak, Bogusław Linda jako "archanioł śmierci" Saint-Just, Jerzy Trela jako lodowaty okrutnik Billaud-Varenne), natomiast umiarkowanych polityków i bliskich im ludzi - Francuzi (Roland Blanche jako Delacroix, Patrice Chereau w roli wrażliwego Camille'a Desmoulins). I tu muszę napisać, że rozczarował mnie Gerard Depardieu w tytułowej roli - jego postać w gruncie rzeczy sprawia wrażenie nie dość charyzmatycznej - co jest zgodne z wizją świata jego zaciekłych przeciwników, ale nie wyważonymi poglądami, zgodnie z którymi młody prawnik chciał uspokoić wzburzony kraj, ani z wizją sztuki, której potrzebni są dwaj godni siebie przeciwnicy. A Danton w tym wydaniu wydaje mi się jakiś taki za bardzo wesołkowaty i błądzący głową w chmurach. Tu uwaga: film powstał na podstawie przedwojennego dramatu Sprawa Dantona Stanisławy Przybyszewskiej, wielkiej admiratorki Robespierre'a i pewnie dlatego przebiegły Maksymilian wyraźnie góruje nad swoim kochającym życie (i słusznie! to ta wizja najbardziej trafia do przekonania!) rywalem.
Wbrew pozorom Danton nie jest filmem o rewolucji, tylko o dramacie dwóch stających naprzeciwko siebie ludzi, dwóch różnych wizji świata, z których obie nie mają szans na przetrwanie w ówczesnej rzeczywistości polityczno-społecznej, z czego obaj adwersarze dobrze zdają sobie sprawę. Widać to w kilku scenach: tej, w której Robespierre wychodzi od rodziny Desmoulins. Lucylla od razu popada w rozpacz wiedząc dobrze, co oznacza lodowate milczenie gościa. Oznacza, że on już zdecydował, jaką podejmie decyzję i że nie ma już odwrotu. Widać to w sporach między członkami komitetów.
Wreszcie przychodzi na myśl mistrzowska scena końcowa, w której Eleonora uczy swojego braciszka "katechizmu rewolucji", a Robespierre nakrywa głowę kołdrą, przerażony tym, do czego doszło. On już wie, że ideały straciły się, zostały utopione w tym strumieniu krwi, który spłynął z ciał skazanych dantonistów. Ale przecież nie może się cofnąć, bo utraciłby tę pozycję, o którą przez wiele lat walczył. To jest tajemnica wielu znaczących postaci: kim byliby bez swoich publicznych osiągnięć? Muszą ich bronić, bo one określają to, kim są. Ci ludzie nie mogą już zejść do szeregu niewyróżniających się z tłumu, bo zbyt mocno raniłoby to ich dumę. Z drugiej strony, kto jeszcze, po wszystkim, co się stało, mógłby uznać dawnego adwokata z Arras za szeregowego posła czy człowieka z ludu? Tu już nie było odwrotu.
Ciekawa jest jeszcze jedna rzecz: pedantyczność Robespierre'a, finezja, z jaką poddaje się różnym zabiegom, kontrastuje z niechlujnością niektórych innych członków Komitetu (Billauda), a także sędziów Trybunału. Widać, że ten człowiek do nich nie przystaje, jest chłodny, ulepiony z innej gliny, kieruje się pewnymi mglistymi ideami, ale nie zapomniał, z jakiej klasy się wywodzi, wiele z jego słów pozostaje więc jedynie deklaratywnymi i mimo niemal fanatycznego chwilami zacietrzewienia tam i ówdzie przeziera spod powłoki coś fałszywego. Dlaczego? Bo też jest człowiekiem, a nie tylko martwym, błyszczącym symbolem ideologii, jakim niektórzy chcieliby go uczynić. Cały czas musimy zresztą pamiętać, że to pewna kreacja, niebędąca jedyną możliwą.
Warto zauważyć, że wzburzone miasto jest w filmie niemal nieobecne, nigdy nie odgrywa roli podmiotu toczących się wydarzeń. Widzimy w zasadzie tylko ludzi dobijających się do drzwi piekarni po chleb i tłumy stojące na drodze wózków katowskich, ale oni tak naprawdę nie kreują wydarzeń, całość jakby rozgrywała się w gabinetach, między stronnictwami i na sali obrad Konwencji (i sali sądowej). Tak samo Philippe Fabre, poseł (o czym nie wspomniano) i fałszerz, który został "doczepiony" do sprawy Dantona, żeby można było pokazać, że lider fakcji zadawał się z przestępcami, ale nie odgrywa on w zasadzie żadnej roli poza tym. Wiadomo, że musi zginąć. Na marginesie: pokazano też w gruncie rzeczy ubogość miasta, co widać tak przy piekarni, jak w mieszkaniu Robespierre'a czy w Trybunale (ludzie śpiący w nędznych warunkach).
Istotna jest też scena milczącej egzekucji. Ludzie zachowują bierność - jakby wcale nie byli tym wszystkim zainteresowani, dla nich liczy się chleb (a najkrwawsze dni dopiero nadejdą). Praktycznie nikt nic nie mówi, Danton brzmi, jakby słowa więzły mu w gardle ("pokaż moją głowę, warta jest tego"). W takim momencie żadne słowa nie oddadzą grozy sytuacji tak dobrze, jak milczenie. Widać tylko cieknącą krew. Jedni właśnie skończyli życie, drudzy - można rzec - upadli na dno. Tu nie ma chwały rewolucji, jest tylko tępa, brutalna siła.
Dramaturgia filmu sprawia, że ogląda się go jednym ciągiem i jednym tchem. Postacie są barwne, ciekawe (kostyczny Vadier! wulgarny prokurator Fouquier-Tinville! Lindet wygłaszający mądre zdanie, że przyszedł do rządu, by patriotów żywić, nie zabijać!) i pokazujące problem ludzi dotąd jadących na jednym wózku, z którego ktoś jednak za chwilę zostanie zrzucony pod koła. My, jako widzowie, oczywiście, od początku wiemy, jak się sprawa zakończy, ale nie ma to znaczenia, nas bowiem interesują ludzie, ich postawy, gesty, rozmowy, zderzenia (wrażliwy Desmoulins i pogodzony z losem Delacroix) mówiąc krótko: to, co prowadzi do efektu końcowego, a nie sam finał.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz