Przypadków polskiej doktorki i okulistki część III
W ostatniej części naszego spotkania z Reginą Salomeą Pilsztynową zobaczymy świat, który znała, w jej własnych oczach i jej własnych słowach. Odwiedzimy więc Konstantynopol, gdzie przyjrzymy się m.in. obchodom narodzin córki sułtana, zawitamy także do budzącej grozę inflanckiej wsi zamieszkanej przez bandytów. Tekst jest nieco dłuższy od poprzednich, ale - jak sądzę - nawet bardziej intrygujący.
W ostatniej części naszego spotkania z Reginą Salomeą Pilsztynową zobaczymy świat, który znała, w jej własnych oczach i jej własnych słowach. Odwiedzimy więc Konstantynopol, gdzie przyjrzymy się m.in. obchodom narodzin córki sułtana, zawitamy także do budzącej grozę inflanckiej wsi zamieszkanej przez bandytów. Tekst jest nieco dłuższy od poprzednich, ale - jak sądzę - nawet bardziej intrygujący.
Jak już wspomniałem, najciekawszą część pamiętnika doktorki stanowią opisy krain, które odwiedziła, oraz obyczajów zamieszkującej je ludności. Jest on napisany bardzo żywym, aczkolwiek trudnym (bo staropolskim z licznymi naleciałościami obcymi, pełnym słów zapisanych fonetycznie) językiem. Koncentruje się głównie na opisach bogactw, strojów i dobytku. Nie znajdziemy w nim za to zbytnio partii poświęconych budowlom czy sprawom wymagających szerszych horyzontów.
Ale do rzeczy. Początki kariery nasza okulistka spędziła w stolicy Imperium Osmańskiego, gdzie podejmowała pierwsze próby leczenia. Za każdym udanym przypadkiem wymieniała, co w zamian dał jej wdzięczny pacjent lub jego rodzina: kawa, tytoń do kurzenia, różana wódka do kropienia [trzeba wiedzieć, że muzułmanie stosowali wódkę w medycynie; domyślamy się, że kolejki do lecznic były długie właśnie z tego powodu] i lignum aloes do kadzenia (...) darował mnie czybuk [cybuch] srebrny (...) i tackę srebrną, na niej dwanaście zarfów srebrnych, to jest czarki i dwanaście filiżanek przednich [z] porcelany. Uzdrowionym był sam szatny sułtański, czyli człowiek odpowiedzialny za wierzchnie odzienie władcy (był nim wówczas Mahmud I).
Dzięki odnoszonym sukcesom rosła jej pozycja wśród miejscowych, a jednocześnie przybywało jej zawistnych wrogów: w kilka miesięcy potem (po kuracji zakończonej zgonem pacjenta) z mego pilnego starania i wybadywania się, z jakiej to racji umarł ten nasz pacjent i my tak wiele musieli za niego płacić (właściwie: za zwolnienie oskarżonego o przyczynienie się do tej śmierci pana Jakuba), i takem wzięła wiadomość, że to ostatnie lekarstwo, z którego czausz (posłaniec) umarł, to było robione w Stambule w jednej aptece według perskrypcji męża mego, a przy tym był tam żyd jeden, doktor, na imię Fonseka, i ten z zazdrości przyłożył do moździerzyka, gdzie się lekarstwo preparowało, trucizny i takim sposobem umarł ten Turczyn. Widać aż nadto dobrze, że niezależnie od epoki i szerokości geograficznej ludzie się nie zmieniają. Inna rzecz, która nas uderza, do głęboka niechęć do osób wyznania mojżeszowego.
Niewątpliwie Regina była katoliczką, świadczą o tym choćby liczne odniesienia do Opatrzności Bożej pomagającej jej zawsze wyjść z opresji. Nie znosiła i nie rozumiała innych wyznań, uważając je za sekty (w innym, oczywiście, rozumieniu niż nasze). Przy tym głęboko wierzyła w różnego rodzaju zabobony (widzimy to np. w opowieści o Żydzie, który miał rzucić na nią klątwę i przyprawić o chorobę). Nie przeszkadzało to jednak w załatwianiu interesów ani w podziwianiu wszelkich bogactw, w jakie opływali innowiercy. Jednocześnie wyraźnie odmalowywała obraz wielokulturowego imperium, w którym konflikty między różnymi społecznościami były aż nadto widoczne.
Do najpiękniejszych opisów świąt i uroczystości tureckich należy ten dotyczący okoliczności narodzin sułtanki Emetułły, córki Mustafy III (swoją drogą, nikt chyba nie mógł mieć u Osmanów równie źle jak potencjalny mąż takiej damy). Zacytujmy tylko fragment dotyczący zdobienia miasta z okazji tak wspaniałego zdarzenia: cały Stambuł i Pera i wszystkie małe i wielkie ulice, domy, kamienice i sklepy, i kramy były tak przybrane, jak u nas w Polsce ołtarze na Boże Ciało ubierają, ozdobione litymi materiałami, kobiercami i dywanami, jak też cały Stambuł tak był przyozdobiony zielonym bukszpanem, jak też bobkowym drzewem było całe miasto wysadzone i różnymi ziołami w wazach, że nie można było wozem przejechać. Przypomnijmy tylko, że bukszpan, podobnie jak i dawniej cyprys, jest symbolem życia (bo jest wieczniezielony). No, a kto jest chętny, z pewnością resztę odnajdzie i doczyta sobie sam.
Pilsztynowa nie bała się kontaktów z przedstawicielami wyższych warstw społecznych (ówczesna hierarchizacja była daleko posunięta, zupełnie nie można przykładać do niej czasów współczesnych), nie miała problemów w pójściu do wezyra po pomoc w sprawie wyjścia męża z aresztu czy do carycy Anny Iwanownej także w celu uzyskania zwolnienia żołnierza oskarżonego o zabójstwo swego dowódcy.
Wśród najbardziej kuriozalnych, a zarazem budzących największą zgrozę awantur Pilsztynowej znajduje się ta dotycząca noclegu nieopodal Rewla (czyli Tallina) na terenie zamieszkałym przez Czuchnów (w oryginale: Cuchnów). Kilkanaście mil za Petersburgiem doktorka i jej orszak, składający się z dwóch wykupionych Turków i siedmiu żołnierzy moskiewskich, trafili do wiejskiej gospody, której gospodarz - podobnie jak mieszkańcy osady - okazał się bandytą dybiącym na mienie i życie podróżnych.
Oddajmy głos autorce: już po północy poczęli się chłopi sami zbierać (...), a my zewsząd okna firankami i kobiercami zabili, żeby ci chłopi nie widzieli, co się w izbie dzieje. (...) poczęli głośno wołać i do wrót się dobijać. (...) wyłamali jedną deszczkę. Przez tę dziurę zastrzelili żołnierze nasi na śmierć trzech ludzi. Gospodarz związany wrzeszczał jak kozioł, prosił ich [czyli chłopów], żeby odstąpili swego przedsięwzięcia. (...) niezbożnicy nie przestali, ale człek mój, Benedykt Skołubowicz, młodego wieku, czerstwego zdrowia, czystego sumienia, katolik prawowierny, przybrał sobie sposób. Krótkim drążkiem z cicha, jak kto tylko przystąpił do wrót, to tak wymierzy w piersi, to już więcej nie wstanie. Tak kilkudziesiąt z tych złoczyńców ledwie nie na śmierć pozabijał. (...) natychmiast zdrowych, świeżych, rozjuszonych ludzi przybywało. Koniec końców awantura skończyła się szczęśliwie, a wędrowców z opresji uratował przejeżdżający tamtędy szlachcic rosyjski nieznanego imienia.
Tu trzeba dodać, że w tamtych czasach (XVIII w.) podróże nie należały do bezpiecznych, gdyż transport po drogach bitych był powolny i uciążliwy, a władze państwowe nie miały dość możliwości, by ścigać rozbójników po obszarach odległych od większych miast.
Nie samymi podróżami i świętami się żyło. Trzeba było także prowadzić umiejętnie interesy. W tej kwestii naszej doktorce powodziło się zawsze znakomicie, o ile nie spotkała na swojej drodze mężczyzny łapczywego i żądnego pieniędzy bez wysiłku. Szczególną jednak hańbą okrył się - jeśli historia jest prawdziwa - niejaki pan Bekierski, komendant twierdzy w Kamieńcu Podolskim, który lubił pożyczać i nie oddawać: odebrał mój kuferek (z majętnościami). Ja rada byłam rozumiejąc, że on mnie odda, aleć imć sobie mój kuferek wziąłw którym było 18 000. I już do mnie więcej imć p. porucznik (podwładny komendanta) nie przyszedł. Coś, co w całym dziele szczególnie rzuca się w oczy, to prostoduszna wiara autorki w ludzi, w to, że jeśli coś wzięli, to oddadzą; że nie mają wcale złych intencji itd. O przygodach z "amoratem" i jemu podobnymi już mówiłem.
Pamiętnik wydany (czytaj: spisany) został w roku 1760 w Konstantynopolu (Stambule) i na tym ślad naszej autorki (wówczas czterdziestodwuletniej) się urywa. Nie wiadomo, jakie były jej dalsze losy, nie znamy daty śmierci ani też miejsca pochówku. Nie możemy też ustalić, co sprawiło, że akurat w tym momencie Regina Salomea de Pilsztynowa zdecydowała się opublikować opowieści o swoim życiu. To, co natomiast możemy powiedzieć z całkowitą pewnością, to to, że dzięki temu dziś podziwiamy spryt i umiejętność radzenia sobie z przeciwnościami losu ekscentrycznej damy, bardzo ciekawej świata i nieustraszonej.
Na koniec uwagi techniczne. Tekst zachował się w rękopisie w zbiorach Biblioteki Czartoryskich w Krakowie. Wydanie popularne z opracowaniem Romana Pollaka (co ważne, filologa, a nie historyka) z roku 1957 jest jedynym jak dotąd.
Literatura: jak wyżej
A już za kilka dni... coś całkiem odmiennego!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz